Witajcie,
mineło już tyle czasu odkąd pełna nadziei po raz ostatni tutaj pisałam. Mój film nie skończył się hapy endem: i zyli długo i szczęśliwie.
Ale może po kolei. Po wielu rozczarowaniach i zawirowaniach sądziłam, iż wreszczie i do mnie uśmiechnęlo się szczęscie, że spotkalam tego jedynego.
Mam chyba jakąs tendencje do niszczenia wszelkich moich związków, być może jestem wciąż niedojrzała dziewczynka, mająca problemy emocjonalne.
Z moim partenerem byłam kilka lat, wspólnie kupiliśmy mieszkanie, mamy cudowną córeczke i na tym pozytywne aspekty naszego związku się kończą.
Już 3 tygodnie po porodzie moj partener zdradzil mnie wirtualnie. Mysłam, ze serce mi peknie z bolu, z jednej strony zupelenie nowa i trudna dla mnie sytuacja - opieka nad noworodkiem, a z drugiej taki cios. W jego relacji to nie byla zdrada, bo przeciez , jak stwierdzil, nie byla kobieta, ktora naprawde dotykal. Od tego momentu stracilam do niego zaufanie. Pozniej pojawily sie niedwuznaczne smsy, na ktore mial oczywiscie jakies wytlumaczenie. Nie uwierzylam, choc on nie przyznal sie nigdy do zdrady. Zaznaczam zdrady w jego rozumieniu.
Dzieckiem zajmowalam sie prawie wylacznie ja - ja wstawalam do niej w nocy, ja wykonywalam wszelkie czynnosci pielegnacyjne. Caly dom byl na mojej glowie, on interesowal sie glownie swoim laptopem i swoim hobby. Przestalismy ze soba rozmawiac...
Niestety, jak sfrustrowana i przytloczona obowiazkami kobieta wybuchnelam, zaczely sie wyzwiska pod jego adresem i wstyd mi przyznac, zdarzylo mi sie go rowniez uderzyc. Nie chce tlumaczyc swego zachowania, gdyz mam swiadomosc, iz agresji nie mozna niczym usprawiedliwiac. On po jakims czasie rowniez zaczal odzywac sie do mnie w podobny sposob. Zaczal sie koszmar. Hustawka nastrojow. Nie bylam w stanie dluzej zyc w takim zwiazku.
Chcialam rozstania. I tak tez sie stalo, za moja prosba wyprowadzil sie.
A teraz, placze z bólu, mam pretensje do siebie, iz nie walczylam, ze nie probowalam inaczej wyrazic swoich żali, że znizylam sie do takiego stylu rozmowy.
Najwiekszy tragizm, wydaje mi sie, ze wciaz go kocham, kocham pomimo wszystko.
Dzis postanowilam, nie oszukiwac ani siebie, ani jego i wyznalam mu, ze wciaz darze go uczuciem. Uslyszlam, ze on juz mnie nie kocha i wie, ze my razem nie mozemy byc, gdyż nie pasujemy do siebie.
Bolą bardzo jego slowa, ale zupelnie nie moge sie odnalezc w tej sytuacji. Jak wspomnialam mamy cudowna coreczke, ktora oboje bardzo kochamy. Oczywistym, ze zalezy mi, aby dziecko mialo kontakt z ojcem, tyle, ze to oznacza rowniez moje spotkania z nim. Nie wyobrazam sobie, jak wytrzymam to psychicznie. Na razie wyglada to tak, iz on przyjezdza do naszego wspolnego kiedys mieszkania, a ja cierpie. Wprawdzie wynajal mieszkanie niedaleko mego miejsca zamieszkania, ale na ten moment, mala, ktora wiekszosc czasu spedzala glownie ze mna, placze, kiedy, jak wychodze, wiec nie wchodza w gre jej wyjazdy do taty. Co wiecej, jego charakter pracy jest taki, iz czesto wraca dopiero okolo godz. 19, czyli wowczas kiedy coreczka szykuje sie do spania.
Zupelnie siebie nie moge zrozumiec, mam do niego pretensje, iz zostawil mnie ze wszystkimi obowiazkami sama, a z drugiej tesknie za nim, kocham go.
Jak uratowac siebie? Jak przestac go kochac, kiedy musze sie nim, tak czesto widywac? Tak ciezko zajmowac mi sie teraz moja malutką coreczka. brak mi sily na prace, na codzienne obowiazki. Czuje, ze popadam w depresje, na ktora juz nigdy mialam nie zachorowac...