Głupio się czuję pisząc na tym forum. Zawsze uważałem, że psychologia jest dla "słabych", dla tych, którzy muszą usłyszeć to co sami wiedzą, od kogoś innego, żeby to zrobić.
No to mam - sam się okazałem słaby. Życie jest jednak ironiczne cholernie.
Od początku - jestem żonaty od 2 lat. Dzieci nie mamy. Jestem uzależniony od internetu. W tej chwili spędzam każdą wolną chwilę w internecie, zaniedbuję prace i żonę. To znaczy nie wywalają mnie z pracy (jeszcze?) chyba nikt się nie spostrzegł, ale idzie mi coraz gorzej. Dostęp do internetu przynajmniej w pracy muszę mieć - jestem programistą. W domu niby włączam komputer, żeby programować, ale po kilku minutach i tak siedzę w necie i czytam pierdoły zamiast robić to, co miałem.
Być może się usprawiedliwiam trochę, ale problemy nie tylko wynikają z mojego nałogu - z moją żoną trudno czasem wytrzymać, jak człowiek nie jest 100% pewny siebie - nawet jak mieszkaliśmy u moich rodziców i nie było internetu, więc nie spędzałem tyle czasu przy kompie - ona miała wolne, bo wakacje, ja pracowałem i wracałem na 18tą do domu (dojazd powrót 2h w sumie), krzyczała, że jestem do dupy mężczyzną, że jej były był 100 razy lepszy, że jestem ciepłe kluchy i że zmarnowałem jej życie.
Mieliśmy kupować mieszkanie, ja się w to nie angażowałem zbytnio - byłem zajęty pracą, poza tym do końca nie chciałem kupować mieszkania w tym mieście. Jeździłem z nią oglądałem mieszkania itp ale nie śpieszyło mi się. Ona zagroziła, że się nie wyprowadzimy, to weźmie rozwód. Trochę szukałem stancji, ale były drogie, a żona jest bardzo oszczędna, wkurzała się, że za drogie, więc wybrałem stancję u kolegi. Też nie szukałem zbyt długo - miałem problemy w pracy, no i może rzeczywiście za mało czasu na to poświęcałem. Na stancji była katastrofa - ona się znienawidziła z moim kolegą, uważała, że on oszukuje nas na rachunkach (wg mnie było wszystko w porządku), oskarżała mnie, że nie stoję po jej stronie. Nie mówiłem jej o wszystkich rachunkach, bo i tak mi non stop robiła awantury. Wtedy była na bezrobociu i szukała pracy, też miała mnóstwo problemów. Chciała, żebyśmy się przeprowadzili znowu. Ja już miałem dość tych ciągłych przeprowadzek, nie chciałem kolegi załatwić w środku semestru na lodzie. Zacząłem mocniej wpadać w nałóg (u kolegi był internet w domu). Skończyło się na tym, że ona sobie w złości poważnie uszkodziła nogę (do tej pory ma problemy z nią), ja straciłem kolegę, wyprowadziliśmy się do samodzielnej stancji, którą żona znalazła.
Teraz czekamy aż się mieszkanie wybuduje, wzięliśmy kredyt, w pracy idzie mi do dupy, żona pracę znalazła, ale też złą, nie ma żadnej stabilizacji. Ona mi non stop wypomina, że przeze mnie ma uszkodzoną nogę, że nigdy mi tego nie wybaczy itd. Byliśmy u jej rodziców, chodziliśmy po znajomych, robiła mi przy wszystkich awantury i wszystko wypominała. Pokłóciliśmy się o pierdołę, wyszedłem i wyjechałem z powrotem, zostawiając ją tam i się nie odzywamy od 4 dni. Mieliśmy z jej rodzicami kupować płytki do mieszkania. Teraz będzie żałosny fragment: miałem zamiar nie wyjeżdżać, ale jak wyszedłem padało, nie wziąłem parasolki, przemokłem cały, nie miałem ubrań na zmianę, a nie chciałem jeszcze gorzej wypaść przy nich, prosić o ubrania, zalać im cały przedpokój itp. No i zrobiłem jeszcze gorzej - uciekłem. Czasem mam takie napady wstydu, robię wtedy głupie rzeczy.
Właściwie nie wiem, po co to piszę. Wiem, co powinienem zrobić - przeprosić wszystkich, przestać siedzieć w necie, ale najgorszego problemu - zdrowia żony i tego, że wciąż mi wypomina to nie rozwiąże. Mam tego wszystkiego serdecznie dość, mam myśli samobójcze, ale raczej w sensie wołania o pomoc, nie że naprawdę chcę się zabić.
Co o tym wszystkim myślicie?