jestem prawie po czteroletnim zwiazku. najpierw kochalam bo chcialam byc kochana i wyrazajac swoja milosc oczekiwalam dokladnie takich samych sposobow jej odwzajemnienia. chcialam zmienic te osobe na taka , jaka ja chcialam zeby byla- stad braly sie nieporozumienia i klotnie, ktore irytowaly mnie jak diabli przez wzglad na to, zepo pewnym czasie docieralo do mnie ze kloce sie sama ze soba, a druga strona juz tylko placze i przytakuje. niektore wymiany zdan konczyly sie obietnicami zmiany z obu stron, ale nic z tego nie wychodzilo. pare razy doszlo prawie do rekoczynow z mojej strony, bo czulam sie slaba i bardzo potrzebowalam wsparcia, a tego wsparcia nie bylo; byla natomiast udawana obojetnosc ukrywajaca jeszcze wieksza slabosc. pozniej bylo pare rozstan i pare powrotow, bo przeciez nie umiemy bez siebie zyc...
i dopiero jakis rok temu zaczelam rozumiec, ze to co ja czuje to chyba nie jest milosc, a napewno nie jest to milosc do tej osoby, a raczej do tego jak ja te osobe widze... ze to jest uzaleznienie od komplementow, od zewnetrznych wyrazow tego co do mnie czuje, od tego, ze rozumie mnie i mamy jakis swoj maly prywatny swiat... zaczelo do mnie docierac ze to ja mam problem, bo nie akceptuje siebie i wymagam zeby inni akceptowali mnie, ze nie kocham siebie, a wymagam tego od innych, a i tak kiedy mi to daja , to chce wiecej i wiecej, bo dalej nie wierze...
teraz ucze sie siebie kochac i rozumiec i nie teroryzuje calego mojego swiata podejsciem - bo ja chce byc kochana.
generalnie doczego zmierzam (bo zmierzam
) z moich prywatnych doswiadczen wynika, ze jezeli samemu czegos nie masz nie mozesz tego dac- jezeli nie kochasz siebie , nie mozesz kochac innych, bo wtedy wedlug mnie to jest tylko forma jakies zaleznosci, takie wieszanie sie na kims innym. nie potrafie zdefiniowac czym jest milosc, bo to jest cos co sie czuje, a trudno jest opisac uczucia. najblizej jej wlasnie chyba do zrozumienia, akceptacji, otwarcia na druga osobe, sluchania i slyszenia tego co druga osoba ma do zakomunikowania. milosc to jest tez dlaa mnie jasne wyznaczenie granic- tu jestem ja tu jestes ty, a jednoczesnie jakies zjednoczenie... troche mi to opisywanie nieporadnie idzie...
i wiem ze milosc jest bo jej doswiadczam. podobno kocha sie nie za cos a mimo czegos... przezytalam tez niedawno , ze prawdziwa milosc widzi wszystko, nie jest wcale slepa (zgadzam sie z tym w pelni a zaraem z przedmowczynia- a propos wad itd. i ie zmieniania drugiej osoby)...
konczac- milosc to jest wg mnie milosc,a zmierzanie do zaspokojenia wlasnych potrzeb, to jest dokladnie i tylko zmierzanie do zaspokojenia wlasnych potrzeb, ktore czesto myli sie z miloscia.
kurcze, sama nie wiem czemu sie tak rozpisalam
a i jeszcze jedno- oczywiscie, ze ludzie to egoisci.
tyle ja
pozdrawiam z krainy zimna
hsp.