Zaledwie tydzień, a ja czuję, iż mam nawroty depresji, na którą chorowałam kilka lat temu.
Tak bardzo nie chcę znów "zamknąć się w ciemności". Nie potrafię radzić sobie z niepowodzeniami życiowymi, nie potrafię...
Brakuje mi Go bardzo, ale podjętej decyzji nie odwołam. Tęsknię i zapewniam się gdzieś w duchu, iż postąpiłam słusznie. I tak na zmianę:(
Pewnie recept na rozstanie jest wiele, ale skąd czerpać siły, aby po raz kolejny się podnieść?
A On? Widocznie wygodnie mu beze mnie:(
Tak ciężko życ ze świadomością, iż ktoś nas po prostu nie kocha.
Może żyłam w świecie iluzji, samookłamywania się? Może bałam się "nie mieć" faceta?
Bez znaczenia, moja duma, że potrafiłam Mu powiedzieć, że nie godzę się na pozorny związek uleciała, teraz zaczynam analizować, rozważać, a nawet wątpić w słuszność decyzji...
Banalnie - brak mi Jego dotyku, wsparcia, czułości, słów...
A z drugiej strony - nie chcę tej niby miłości.
Boję się bezcelowosci każdego dnia, trwania, aby pracować i zasypiać, braku wiary, braku nadziei...
Ileż trzeba doznać porażek, aby krzyknąć "Eureka"?
Nawet nie potrafię jasno wyrazić myśli, kocham Go, mimo, że nie chcę Go kochać, bo nie zrobił nic, abym czuła się szczęśliwa.
Boję sie upływającego czasu, boję się przyznać, że ciągle przegrywam.
To tak, jakbym ciągle ponosiła karę za dawno popełnione błędy.
Moje poczucie wartości odchodzi z każdą nieszczęśliwą miłością. I cóż z tego, że tekst: "Nie uzależniaj swego szczęścia od posiadania faceta" mam opanowany niczym mantrę:( ( Swoją drogą, zwykle głoszą go osoby będące w szczęśliwych związkach) Może to zazdrość? Może...
A może i bunt, złość na los i kolejne zdanie: "Od nas zależy, to co się dzieje w naszym życiu" Ale czy aby na pewno?
Zaplątałam się w tym wątku - może to też jakaś ucieczka przed rozpaczą i zwątpieniem.
Pogodzić się nie umiem! Nie jestem stworzona do samotności!