watpliwosci

Problemy z partnerami.

Postprzez Sansevieria » 17 sie 2010, o 21:28

Miriam, jestem pod wrażeniem. To, do czego sama doszłaś jest niesamowite - wielu potrzbuje miesięcy psychoterapii, żeby dojść do tego, o czym piszesz.
Masz prawo do tego bólu i do płaczu. Zresztą on od dawna się w Tobie zbierał, teraz doszedł do głosu. Masz prawo i powinnaś użalić się nad malutką Miriam, nad tą trochę większą też. I jak tylko masz możliwość to po prostu płacz. Nad nią, nad tym, że nie dostała tej miłości dobrej i umacniającej, która jej się należała.
Dobrze, że teraz matki unikasz. Chroń siebie. Jej reakcja jest niestety typowa i sporo czasu zapewne upłynie, zanim te emocje na tyle jej sklęsną, że zacznie dostrzegać realia.
Lęk, który czujesz to lęk dziecka. Dziewczynki - Miriam. Ona się boi, bo dla Niej gniew matki to zagożenie bytu, zawalenie się jako-tako bezpiecznego świata. Dla Ciebie - już nie, Ciebie Dorosłej już nie zniszczy.
Co możesz zobić - wyobraź sobie siebie małą. I siebie dorosłą. I spróbuj "porozmawiać" ze sobą samą. Możesz w myślach, możesz pisać, możesz mówić - jak Ci pasuje. Powiedz Małej Miriam, że Ty, Dorosła Miriam, zaopiekujesz się Nią i nigdy nie pozwolisz Jej skrzywdzić nikomu. Tak, jak byś rozmawiała z prawdziwym, przerażonym dzieckiem. Wiem, że to może dziwnie brzmieć, ale naprawdę to pomaga. Dziewczynka może Ci opowiedzieć, co czuje, czego się boi, co lubi, co ją uspokaja. Ty Dorosła możesz Jej sprawić przyjemność, przytulić, dać bezpieczeństwo i Dobrą Miłość.
I trzymaj się, bedzie dobrze, choć teraz łatwo nie jest :)
Sansevieria
 
Posty: 4044
Dołączył(a): 10 lis 2009, o 21:57

Postprzez pszyklejony » 18 sie 2010, o 01:33

Przeżywaj i czuj, jednocześnie tłumacz samej sobie jak być powinno, bo dużo już wiesz. Trzeba się rozłożyć, żeby od nowa poskładać już prawidłowo.
pszyklejony
 
Posty: 868
Dołączył(a): 7 paź 2008, o 21:56
Lokalizacja: warszawa

Postprzez Abssinth » 18 sie 2010, o 08:51

przytulam Cie mocno...bardzo mocno, chociaz z daleka...

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
A.
Avatar użytkownika
Abssinth
 
Posty: 4410
Dołączył(a): 6 maja 2007, o 01:39
Lokalizacja: Londyn

Postprzez ewka » 19 sie 2010, o 12:13

Nooo... ja też jestem pod wrażeniem, Miriam.
Myślę, że jak się czuje żal i ból, to trzeba go po prostu przeżywać tak, jak "leci". Uciekanie na siłę nie załatwia sprawy. Nie wiem, ale trzeba też chyba włączyć czujność, aby się całkiem nie rozłożyć. Rozumiem, że jeszcze mieszkasz z nimi, więc w takich warunkach raczej trudno o dobrą formę. Kiedy się przeprowadzasz? Na terapię na razie się nie decydujesz?

Mocno pozdrawiam
:buziaki:
Avatar użytkownika
ewka
 
Posty: 10447
Dołączył(a): 4 maja 2007, o 18:16

Postprzez Justa » 19 sie 2010, o 13:54

Droga Miriam, dopiero teraz przeczytałam Twoją odpowiedź. I jestem mocno poruszona. Chyba najbardziej tą emanacją spokoju i pogodzenia z rzeczywistością.

Od bólu takiego, o jakim piszesz, nie uciekniesz. Teraz jest ten czas. Jestem spokojna, że dasz radę, przeżyjesz ten ból, wysmucisz się, wyboli i zaczniesz stopniowo pewniej stawać na nogi. Reakcja matki jest typowa. Nie wiem, czy uda Ci się kiedykowliek nawiązać z nią bliższe relacje, bo i w Tobie coś już pękło. Wiedz, że jestem całym sercem z Tobą i nie pozwól się do końca podeptać - wyciągając do niej rękę błagającą o miłość. Nie przepraszaj, nie lokuj tam nadziei, bo tam nic nie ma (zresztą sama o tym piszesz) - co najwyżej mogą tam być TWOJE wyobrażenia o tym, jak być powinno.

To bardzo mądry odruch organizmu przeczekać, zamknąć się na to, co matka mówi, nie reagować, nie wchodzić w relację emocjonalną z wrzeszczącą i wyzywającą matką.

Najprościej byłoby gdybyś mogła odizolować się fizycznie od matki - masz na teraz taką możliwość? A co myślisz o rozmowach, pracy z psychologiem?

I jeszcze coś - jak się układa teraz między Tobą a Twoim chłopakiem? Możesz liczyć na jego wsparcie?
Justa
 
Posty: 1884
Dołączył(a): 6 maja 2007, o 18:06

Postprzez Miriam » 20 sie 2010, o 22:00

Dziekuje Wam Wszystkim :serce2:


tak, na razie mieszkam z nimi i to nie jest łatwe. Samo obcowanie z matka pod jednym dachem jest dla mnie bardzo stresujace, czuje sie doslownie jak male, przerazone dziecko, nie umiem znalezc sobie miejsca, kiedy ona jest w poblizu. Slyszac jej szybkie kroki, gwaltowne ruchy, spinam sie cala. Wyprowadzka jest kwestia czasu. Mysle, ze za jakis miesiac, poltora. Nie jest to dla mnie łatwy krok, boje sie tego bardzo. Wychodzac z domu w takiej atmosferze, to jakby opuszczac go na zawsze, to jakby spalic za soba most ... Odzywa sie tutaj gleboki lek malej Miriam - lek przed odrzuceniem, bo ta dorosla Miriam jest zdecydowanie realistka i wie, ze matka nie przyjdzie jej odwiedzic, nie zadzwoni z pytaniem jak leci, nie powie, ze jest dumna, a ta mala to taka niepoprawna marzycielka, ktora chcialaby wierzyc, ze moze byc inaczej, trzyma sie tych złudzen i nie chce za bardzo puscic. Serce chyba musi mi peknac


Dodatkowym problemem w aspekcie wyprowadzki jest moj ojciec, ktory bedzie pewnie wywieral presje na mnie, ze mam sie pogodzic z matka. Zanim sie wyprowadze i po tez. Na razie nie ma go od tygodnia w domu, bo jest w pracy, ale jak wroci, to bedzie dzialal w tym kierunku. To wszystko oznacza dla mnie wiecej nerwow... Nie mam na to sily. Nie poddam sie i nie mam tutaj zadnych watpliwosci, ale chodzi mi o sama sytuacje... Chcialabym troche spokoju dla siebie. Dlatego nie powinnam zwlekac z wyprowadzka ...bo to jedyny sposob na zewnetrzny spokoj. Mimo iz wiem, strach jest.


Jesli chodzi o terapie, to czuje, ze potrzebuje czegos takiego. Nie jest to jednak chyba najlepszy moment dla mnie na postawienie tego kroku. Czuje, ze mogloby to byc zbyt wiele na chwile obecna. Najpierw chce sie wyprowadzic. Odizolowac od strefy razenia. I chce sie oswajac powoli z takim moim zyciem troche w pojedynke. Chce swobody; tutaj nie mam tego. Potem sie zobaczy. Jesli bede sobie radzic sama, to zostane przy tym. Nikt lepiej ode mnie samej nie zaopiekuje sie mna. I tego chce sie uczyc, czarnej roboty nikt za mnie nie odwali.


Jak sie układa mi z moim facetem ? Układa sie. I bardzo, i dobrze. Nabralam nawet pewnosci co do pewnych spraw. Czasem zaluje, ze slub przesuniety, ale mysle, ze ta decyzja nie wziela sie z nikad. Widocznie potrzebuje wiecej czasu - dlatego go sobie daje.
Na Jego wsparcie zawsze moglam liczyc i tak jest nadal. Jest to dla mnie juz czyms naturalnym, ze on tak zwyczajnie jest i pomaga. Moze to zle, ze sie do tego przyzwyczailam ?


Dostaje od niego wlasnie cos dobrego, cennego, on mnie akceptuje taka jaka jestem. Przy nim moge nie byc doskonala. I super, ze wiem, jak cos takiego smakuje. Od matki tego nie dostalam i juz po ptakach. I to co dostaje od niego to inna para kaloszy, tym nie moge łatac dziur po matce. Ale fajnie, ze wiem, jak to jest, jak to otwiera i ubogaca.


Praca z wewnetrznym dzieckiem jest tu u mnie chyba kluczem. Dopiero probuje nawiazac kontakt z ta malutka osobka we mnie, nie jestem w stanie nawet okreslic jak gleboko, ile lat wstecz siega moj lek, nie slysze nic, za to czuje ten nieokreslony strach. Uspokajam ta rozdygotana sierotke w srodku, na razie to monolog, na dialog mysle przyjdzie jeszcze czas.


Moim absolutnym hitem ostatnich dni jest piosenka " Czas nas uczy pogody " .


Pozdrawiam Was mocno i dzieki wielkie za kazde slowo :buziaki: :buziaki: :buziaki: :buziaki:
Miriam
 
Posty: 143
Dołączył(a): 17 cze 2007, o 19:27

Postprzez ewka » 22 sie 2010, o 10:15

Miriam napisał(a):Wychodzac z domu w takiej atmosferze, to jakby opuszczac go na zawsze, to jakby spalic za soba most ...

Myślę, że niekoniecznie. Ty z dala od matki nabierzesz sił i na pewno się umocnisz, nabierzesz dystansu. Ona... być może coś zrozumie. Jeśli nie - nauczysz się z tym żyć. Jestem pewna!

A jeśli chodzi o pogodzenie się z nią... jeśli niepogodzenie jest dla Ciebie za trudne - to pomyślałam, że może "dla świętego spokoju" coś zrobić? Bez czapkowania i ukłonów, ot tak...
Avatar użytkownika
ewka
 
Posty: 10447
Dołączył(a): 4 maja 2007, o 18:16

Postprzez Miriam » 22 sie 2010, o 12:07

Ewka, ja to tak czuje - jakbym zostawiala dom rodzinny na zawsze, jakby juz nie bylo tu dla mnie miejsca tylko dlatego, ze nie spelnilam jakiegos oczekiwania. Ona nakresla to bardzo wyraznie swoim zachowaniem.


Nie wiem, co masz dokladnie na mysli piszac, ze mozna cos zrobic dla swietego spokoju. Jakbys mogla to blizej okreslic.
Owszem, to niepogodzenie jest dla mnie bardzo trudne, bo po pierwsze schematy w mojej glowie sa inne- zawsze po jakims czasie ulegalam, byly te 'ciche dni' , ktore trwaly nawet tygodnie i ja wlasnie dla 'swietego spokoju' dawalam za wygrana. Po drugie jest to raczej malo fajne zyc na codzien w takim konflikcie, to bardzo zatruwa atmosfere, po prostu warto sie godzic.


Teraz jest inaczej. Ja chyba nie powinnam niczego robic. Czy to nie bedzie wtedy z mojej strony to blagalne wyciaganie reki z prosba o milosc, o ktorym pisalam wczesniej ? Malo to etyczne, malo chrzescijanskie, takie trwanie w bezsensownych klotniach. Jest mi z tym zle, ale przezylam straszne rzeczy, ona mnie zostawila nawet wtedy z premedytacja, lezałam, a ona mi dokopywała... Do dzisiaj nie umiem sie z tym pogodzic. Chcialabym, zeby mi pokazala, ze zalezy jej na mnie. We mnie naprawde cos peklo, wychodzilam nie raz, juz nie chce probowac.


Jesli rozwiniesz dokladniej co mialas na mysli, to na pewno konkretniej sie do tego odniose. Teraz po prostu strzelałam.
Miriam
 
Posty: 143
Dołączył(a): 17 cze 2007, o 19:27

Postprzez Sansevieria » 22 sie 2010, o 13:19

Miriam, ja jestem przeciwnego zdania niż Ewka, przynajmniej "na teraz" czyli w czasie, w którym Twoja matka zachowuje się tak jednoznacznie.
Faktycznie wychodząc z domu teraz masz prawo czuć się jak wygnaniec. Czuć, że palisz za sobą mosty. Niekoniecznie jest to prawda, bo istnieje możliwość, że w Twojej matce coś się kiedyś zmieni, ale to może potrwać lata, niestety. Ale w tej chwili każde wyciągnięcie przez Ciebie ręki do zgody byłoby, moim zdaniem, dokładnie tym, co piszesz - powróceniem do starego, znanego schematu. Teraz jest czas na inicjatywę ze strony matki, rodziców. Ona i ojciec mają przemyśleć, mają dać sygnał, że potrzebują pojednania. Oni mają za co przepraszać i jesli po raz kolejny role zostaną odwrócone czyli do pojednania będzie dążyła skrzywdzona Miriam zamiast winnych rodziców to tak naprawdę ciąg starych schematów zostanie powtórzony.
Miriam, ja trochę chyba wiem, jak to jest, bo ja tak z rodzinnego domu wyszłam - jak wygnaniec emocjonalny, skreślony, wyrzucony i odrzucony z wściekłością za niespełnienie oczekiwań. Nie żebym coś faktycznie złego zrobiła, po prostu byłam "nieposłuszna" no i zaczęłam o pewnych rzeczach mówić i nazywać je po imienu zamiast pokornego milczenia dla zachowanie świętego spokoju. . Ojciec zaczął mięknąć po trzech latach, napisał do mnie. Nie zdążyliśmy się pojednać, bo zwyczajnie umarł. Tego w swoich kalkulacjach nie uwzględnił, że będzie chciał rozmawiać i nie zdąży. Dla mnie to smutne, ale czuję, że lepiej nawet tak, niż gdybym ja się była ugięła. Ta jego chęć, nawet nie zrealizowana, jest dla mnie jakimś odpryskiem śladów jego miłości do mnie. Uczciwym śladem, choć nikłym. Wolę to niż zakłamany "święty spokój".
Ty sama zdecydujesz, co wolisz. Na razie to zgadzam się z Tobą - wyprowadzka i odcięcie w codzienności to priorytet. A Twoją małą Miriam rzeczywiście Ty się najlepiej zaopiekujesz. I wiesz, po raz kolejny Ci powiem, że to, jak jesteś w stanie ocenić i opisać to, co dzieje się w Twoim życiu, napawa mnie autentycznym podziwem.
Sansevieria
 
Posty: 4044
Dołączył(a): 10 lis 2009, o 21:57

Postprzez Miriam » 22 sie 2010, o 19:44

tak sobie mysle, ze w matce nic sie nie zmieni, i bynajmniej nie moge zywic jakiejkolwiek nadziei. Pozbyc sie tej nadziei - dla siebie, zeby nie czekac, nie liczyc, ona nie wyjdzie z inicjatywa - znam ja przeciez troche. Miedzy nami byly rozne incydenty, nie chce opisywac, ale bywalo i dramatycznie, i do rekoczynow z jej strony dochodzilo. Zawsze konczylo sie tak samo, teraz, kiedy zlamalam jej TAK ogromne oczekiwanie, ona dopiero mi dokopie. Inaczej chyba nie potrafi albo nie chce. Pogodzenie nie ma chyba w tym przypadku nawet sensu, ja jestem juz skreslona na amen, bede miec to wypominane przez x lat. I moze z czasem bedziemy kontaktowac sie "sluzbowo" , tylko co to za kontakt ... Zamiatanie pod dywan urazow, zali, niewyjasnonych spraw. A innego moze przeciez nigdy nie byc.


Zle mi z tym, bo zawsze bylo mi zle. Juz jestem odrzucona, a bede jeszcze bardziej, moze nawet calkowicie. Tego sie boje, ale to calkiem realna perspektywa. Taki czas bolacy widocznie mnie czeka; mi jest zle z odrzuceniem, jej jest zle, bo nie ma wladzy nade mna. I juz jej nie dostanie, teraz moim zadaniem jest obrona mojego bolu, do ktorego dalam sobie w koncu (!) prawo wlasnie przed nia, nie pozwole jej zmusic mnie, abym kolejny raz w moim zyciu odciela sie od swoich emocji.


Dziekuje Ci Sansevierio za to, ze podzielilas sie tu Swoim doswiadczeniem. Wiele to dla mnie znaczy, bo jestes osoba po 'tamtej' stronie, jestes dowodem na to, ze mozna. Bardzo poruszyla mnie historia z Twoim ojcem, podziwiam Cie, ze potrafilas wyciagnac z tego cos dobrego i konstruktywnego dla Ciebie.

Cieplej mi sie robi na sercu, kiedy czytam mile slowa od Ciebie, wiesz o ktorych mowie :) Wiesz, u mnie to w sumie dopiero sie zaczelo, taka transformacja- tak to moze ujme. I potrzeba bylo naprawde wiele bolu, cierpienia, zdeptania, zeby cos we mnie zaledwie drgnelo ... I gdybym nie przezyla dwoch strasznych przestepstw ( jedno nie wystarczylo...), jakich padlam ofiara, to pewnie nie obudzilabym sie, a jesli juz to bardzo pozno.
Miriam
 
Posty: 143
Dołączył(a): 17 cze 2007, o 19:27

Postprzez pszyklejony » 22 sie 2010, o 20:09

To może ja inaczej :)
sytuacja dotyczy innej miłości, ale jest jakiś wspólny mianownik
http://www.youtube.com/watch?v=p3Ow97nA9Ko
pszyklejony
 
Posty: 868
Dołączył(a): 7 paź 2008, o 21:56
Lokalizacja: warszawa

Postprzez Miriam » 22 sie 2010, o 20:19

no to zaszalałeś :) :gites:
Miriam
 
Posty: 143
Dołączył(a): 17 cze 2007, o 19:27

Postprzez ewka » 22 sie 2010, o 21:53

Miriam napisał(a):Owszem, to niepogodzenie jest dla mnie bardzo trudne...

Vłaśnie o tym myślałam. Że jest trudne. Trudne też jest jakieś kolejne, bezsensowne wyciąganie ręki, które w zasadzie nic (na dzisiaj) nie zmieni. Próbowałam się postawić w Twojej sytuacji i zastanawiałam się, co byłoby dla mnie trudniejsze - pogodzenie czy wyjście z domu w sytuacji ostrego konfliktu... bo niestety którąś trudność będziesz musiała znieść, innej opcji nie ma. I plus sytuacji jest taki, że możesz ją (tę trudność) sobie wybrać. Zgadza się?

Ewka, ja to tak czuje - jakbym zostawiala dom rodzinny na zawsze, jakby juz nie bylo tu dla mnie miejsca tylko dlatego, ze nie spelnilam jakiegos oczekiwania.

A tak patrząc okrutnie i bez osłonek... czy to rzeczywiście dom rodzinny w wersji najpoprawniejszej? No przecież nie, Miriam. Na moje oko - żegnasz marzenia o domu. Będąc w nim miałaś (masz) ciągle jakąś nadzieję, że się zrobi normalnie... niewykluczone, że relacje znormalnieją, kiedy właśnie Ciebie w nim nie będzie. Możliwe, ale niekoniecznie... czas pokaże.

O mnie - ja spełniłam oczekiwania moich rodziców (wiem to)... ale nie lubiłam mojego domu. I nie lubię dotąd. V mieszkaniu po rodzicach mieszka siostrzeniec... nie mam żadnego sentymentu. Zero. Nic. Czuję żal, że tak było, jak było... ale nie mam wyrzutów. No bo właściwie dlaczego ja (dziecko!) mam się czuć winna, że dom rodzinny nie pachnie mi maciejką i suszoną miętą? Spokojem? Bezpieczeństwem?

Vięc pytanie zasadnicze: co to jest dom rodzinny? Czy mamy w obowiązku kochać go, bo w nim dorastaliśmy? Ja się z tym nie zgadzam.

Kolejne więc... dlaczego tak się rozczulasz nad tym domem, skoro spotkało Cię w nim więcej złego niż dobrego?

Tak myślę... dlatego wydaje mi się, że zrobiłbym coś, by normalnie z niego wyjść i nie wyrzucać SOBIE, że go opuściłam w gniewie. I to coś byłoby z mojej strony nie całkiem szczere i prawdziwe... ale tylko po to, by sobie zapewnić jakiś tam komfort (zrobiłam, co należało) i nie robić im jakieś tam jawnej przykrości. Czas wszystko wyprostuje. Twoje odejście z domu TO NIE JEST KONIEC ŚvIATA, Miriam.

To moje zdanie - możliwe, że zupełnie nieterapeutyczne i bez sensu, ale tak to widzę.
Avatar użytkownika
ewka
 
Posty: 10447
Dołączył(a): 4 maja 2007, o 18:16

Postprzez Filemon » 22 sie 2010, o 22:25

tak, tylko ja wiem z własnego doświadczenia, jak również z obserwacji w terapiach, że istnieje taka grupa ludzi, którzy tak bardzo są w sobie jakoś uszkodzeni, czy jak to określić... że po prostu w ich odczuciach taka sytuacja kompletnego oddzielenia się jest właśnie odczuwana niczym koniec świata... koniec świata marzeń i prawdziwej miłości, o rodzinnym szczęściu, o zrozumieniu się wzajemnym, o szacunku, cieple, itd. na dodatek towarzyszy temu poczucie, jakby się nie miało nikogo bliskiego na tym świecie, jakby te najbliższe osoby kompletnie zawiodły i okazały się zdrajcami... a po środku tego stoimy my, opuszczeni, jakoś złamani wewnętrznie, przerażeni swoim położeniem i bez poczucia samodzielności życiowej a niekiedy nawet kompletnie pozbawieni nadziei na przyszłość...

TO JEST PO PROSTU OKROPNY STAN I SAMOPOCZUCIE!!! Co gorsza, ja osobiście uważam, że ryzyko "zerwania pępowiny" w wypadku takiej osoby i w takiej sytuacji (nie twierdzę, że na pewno dotyczy to Miriam) jest realne i poważne! To się może okazać ponad siły dla niektórych osób i może to pewne jednostki przerosnąć... po prostu w niektórych wypadkach problem jest tak głęboko zakorzeniony w osobowości, że rozwiązanie go wymagałoby bardzo poważnej i umiejętnej ingerencji w głąb psychiki a przeważająca większość psychoterapeutów niestety zupełnie czegoś takiego nie potrafi! (i to mnie wkurwia, osobiście, jak cholera! :lol: :P )

aha, ja to może jestem szczególnie trudny przypadek... :) ale byłem świadkiem naprawdę lżejszych przypadków, które jednak również skakały do oczu faktem, że rozdzielić się z rodzicami w sytuacji, kiedy się ma nie rozwiązane problemy osobowościowe, naprawdę nie jest łatwe i może to przynieść ostre i przewlekłe zaburzenia...

jako jeden z wielu przykładów, które miałem okazję obserwować, podam kobietę około 30, która od chyba 6-8 lat mieszkała o jakieś 400 kilometrów od rodziców, w wynajmowanym przez siebie mieszkaniu, z jakimiś tam zaprzyjaźnionymi osobami, miała nie najgorszą pracę, w miarę dobrze zarabiała i treścią jej życia niemal od rana do wieczora... była mamusia i tatuś!!! bez przerwy to jej stało kością w gardle i doprowadzało ją to do rozpaczy i przeróżnych objawów psychicznych i fizycznych, na dodatek życie osobiste w ogóle jej się nie układało do tego stopnia, że doszła nawet przejściowo do wniosku, że chyba jest lesbijką i najlepiej będzie może jeśli się zwiąże z kobietą... (co nawiasem mówiąc okazało się tylko czasowym złudzeniem wynikłym z rozpaczy, pogmatwania i desperacji)

tak więc problem który tu jest rozkminiany (uzależnienie od rodzica i symbiotyczne skłonności w relacjach - bo często to się łączy jedno z drugim), to moim zdaniem jedno z najpoważniejszych obciążeń emocjonalnych w psychice, z jakimi zmagają się ludzie i w wielu przypadkach absolutnie nie wystarcza praktyczne podejście do jego rozwiązania, bo nawet jeśli pewne posunięcia na zewnątrz się udają, to wewnętrznie osoba jest dalej nieszczęśliwa, zagmatwana w trudne, ciężkie uczucia i w dalszym ciągu uwikłana, choćby na odległość w chorą relację z dysfunkcyjnym rodzicem...

jednym słowem czarny scenariusz tu roztoczyłem a teraz sobie pójdę.... ;) cha cha.... no dobra, dodam tylko, że próbować mimo wszystko warto, z wykorzystaniem wszelkiej możliwej pomocy i wsparcia (bo to jest naprawdę BARDZO POWAŻNY problem, moim zdaniem) i zawsze istnieje szansa, że a nuż się uda i że akurat nasz przypadek nie jest z tych najtrudniejszych, czy wręcz niemożliwych... :)

miriam, serdecznie Cię pozdrawiam, ale też problemu... Ci nie zazdroszczę - po prostu mam bardzo podobny i od jakichś... 30 lat nie udało mi się go tak naprawdę rozwiązać - mimo, że ja już od swojej matki nie oczekuję niczego pozytywnego i przyjmuje za wręcz naturalne (dla niej) zjawisko jej chorą destrukcję a przebłyskami empatii z jej strony jestem jedynie miło lecz lekko zaskoczony i nie biorę ich zbytnio na serio, gdyż wiem świetnie, że zaraz następnego dnia będzie znowuż destrukcja, itd, itp...

naprawdę niczego dobrego już od mojej matki nie oczekuję, mimo że nawet czasami w przebłyskach na coś dobrego ona potrafi się zdobyć... a jednak jestem tak okaleczony wewnętrznie, że nie radzę sobie w pełni życiowo, mam poważne ograniczenia, z którymi muszę jakoś starać się żyć i mimo, że ponad 20 lat byłem od niej oddzielony i mieszkałem gdzie indziej, to jednak moja zależność pozostała faktem - już może nawet nie zależność bezpośrednio od niej, ale od akceptującego otoczenia, sprzyjającego środowiska, od wsparcia, obecności drugiego człowieka przy mnie, itd. bez tego się wykańczam i nie potrafię normalnie funkcjonować... na dodatek różne lęki itp. osiągnęły taki poziom, że bardzo mnie ograniczają w normalnej życiowej ekspansji i w pewnym sensie żyję poniżej moich możliwości (uzdolnień, predyspozycji, itp.)

to tyle... z własnego doświadczenia i cudzego obserwowanego na terapiach i mitingach... miałem chęć się tym podzielić, bo temat mnie do tego zainspirował... :)
Avatar użytkownika
Filemon
 
Posty: 3820
Dołączył(a): 2 gru 2007, o 20:47
Lokalizacja: Matka Ziemia :)

Postprzez ewka » 22 sie 2010, o 22:31

A nie jest trochę tak, Fil, że nie za bardzo udane życie osobiste tej zależności sprzyja?
Avatar użytkownika
ewka
 
Posty: 10447
Dołączył(a): 4 maja 2007, o 18:16

Poprzednia stronaNastępna strona

Powrót do Problemy w związkach

Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 177 gości