tak, tylko ja wiem z własnego doświadczenia, jak również z obserwacji w terapiach, że istnieje taka grupa ludzi, którzy tak bardzo są w sobie jakoś uszkodzeni, czy jak to określić... że po prostu w ich odczuciach taka sytuacja kompletnego oddzielenia się jest właśnie odczuwana niczym koniec świata... koniec świata marzeń i prawdziwej miłości, o rodzinnym szczęściu, o zrozumieniu się wzajemnym, o szacunku, cieple, itd. na dodatek towarzyszy temu poczucie, jakby się nie miało nikogo bliskiego na tym świecie, jakby te najbliższe osoby kompletnie zawiodły i okazały się zdrajcami... a po środku tego stoimy my, opuszczeni, jakoś złamani wewnętrznie, przerażeni swoim położeniem i bez poczucia samodzielności życiowej a niekiedy nawet kompletnie pozbawieni nadziei na przyszłość...
TO JEST PO PROSTU OKROPNY STAN I SAMOPOCZUCIE!!! Co gorsza, ja osobiście uważam, że ryzyko "zerwania pępowiny" w wypadku takiej osoby i w takiej sytuacji (nie twierdzę, że na pewno dotyczy to Miriam) jest realne i poważne! To się może okazać ponad siły dla niektórych osób i może to pewne jednostki przerosnąć... po prostu w niektórych wypadkach problem jest tak głęboko zakorzeniony w osobowości, że rozwiązanie go wymagałoby bardzo poważnej i umiejętnej ingerencji w głąb psychiki a przeważająca większość psychoterapeutów niestety zupełnie czegoś takiego nie potrafi! (i to mnie wkurwia, osobiście, jak cholera!
)
aha, ja to może jestem szczególnie trudny przypadek...
ale byłem świadkiem naprawdę lżejszych przypadków, które jednak również skakały do oczu faktem, że rozdzielić się z rodzicami w sytuacji, kiedy się ma nie rozwiązane problemy osobowościowe, naprawdę nie jest łatwe i może to przynieść ostre i przewlekłe zaburzenia...
jako jeden z wielu przykładów, które miałem okazję obserwować, podam kobietę około 30, która od chyba 6-8 lat mieszkała o jakieś 400 kilometrów od rodziców, w wynajmowanym przez siebie mieszkaniu, z jakimiś tam zaprzyjaźnionymi osobami, miała nie najgorszą pracę, w miarę dobrze zarabiała i treścią jej życia niemal od rana do wieczora... była mamusia i tatuś!!! bez przerwy to jej stało kością w gardle i doprowadzało ją to do rozpaczy i przeróżnych objawów psychicznych i fizycznych, na dodatek życie osobiste w ogóle jej się nie układało do tego stopnia, że doszła nawet przejściowo do wniosku, że chyba jest lesbijką i najlepiej będzie może jeśli się zwiąże z kobietą... (co nawiasem mówiąc okazało się tylko czasowym złudzeniem wynikłym z rozpaczy, pogmatwania i desperacji)
tak więc problem który tu jest rozkminiany (uzależnienie od rodzica i symbiotyczne skłonności w relacjach - bo często to się łączy jedno z drugim), to moim zdaniem jedno z najpoważniejszych obciążeń emocjonalnych w psychice, z jakimi zmagają się ludzie i w wielu przypadkach absolutnie nie wystarcza praktyczne podejście do jego rozwiązania, bo nawet jeśli pewne posunięcia na zewnątrz się udają, to wewnętrznie osoba jest dalej nieszczęśliwa, zagmatwana w trudne, ciężkie uczucia i w dalszym ciągu uwikłana, choćby na odległość w chorą relację z dysfunkcyjnym rodzicem...
jednym słowem czarny scenariusz tu roztoczyłem a teraz sobie pójdę....
cha cha.... no dobra, dodam tylko, że próbować mimo wszystko warto, z wykorzystaniem wszelkiej możliwej pomocy i wsparcia (bo to jest naprawdę BARDZO POWAŻNY problem, moim zdaniem) i zawsze istnieje szansa, że a nuż się uda i że akurat nasz przypadek nie jest z tych najtrudniejszych, czy wręcz niemożliwych...
miriam, serdecznie Cię pozdrawiam, ale też problemu... Ci nie zazdroszczę - po prostu mam bardzo podobny i od jakichś... 30 lat nie udało mi się go tak naprawdę rozwiązać - mimo, że ja już od swojej matki nie oczekuję niczego pozytywnego i przyjmuje za wręcz naturalne (dla niej) zjawisko jej chorą destrukcję a przebłyskami empatii z jej strony jestem jedynie miło lecz lekko zaskoczony i nie biorę ich zbytnio na serio, gdyż wiem świetnie, że zaraz następnego dnia będzie znowuż destrukcja, itd, itp...
naprawdę niczego dobrego już od mojej matki nie oczekuję, mimo że nawet czasami w przebłyskach na coś dobrego ona potrafi się zdobyć... a jednak jestem tak okaleczony wewnętrznie, że nie radzę sobie w pełni życiowo, mam poważne ograniczenia, z którymi muszę jakoś starać się żyć i mimo, że ponad 20 lat byłem od niej oddzielony i mieszkałem gdzie indziej, to jednak moja zależność pozostała faktem - już może nawet nie zależność bezpośrednio od niej, ale od akceptującego otoczenia, sprzyjającego środowiska, od wsparcia, obecności drugiego człowieka przy mnie, itd. bez tego się wykańczam i nie potrafię normalnie funkcjonować... na dodatek różne lęki itp. osiągnęły taki poziom, że bardzo mnie ograniczają w normalnej życiowej ekspansji i w pewnym sensie żyję poniżej moich możliwości (uzdolnień, predyspozycji, itp.)
to tyle... z własnego doświadczenia i cudzego obserwowanego na terapiach i mitingach... miałem chęć się tym podzielić, bo temat mnie do tego zainspirował...