Żyję, żyję tylko moja wspołlokatroka pisze jakaś pracę i cięzko dopchać się do komputera żeby napisac coś więcej. Zresztą, nie bardzo nawet mam o czym pisać...
U mnie bardzo róznie. Jednego dnia czuję się lepiej, innego gorzej. Dziś na przykład było trochę lepiej, ale wczoraj było bardzo marnie. Sama nie wiem. Nie wiem co robić dalej se swoim zyciem, nie mam nawet najmniejszego pomysłu na każdy kolejny dzień. W czwartek wyprowadzam się z akademika i wracam do domu - sama nie wiem co potem będzie, boję się jakoś. Ale czego? Sama nie wiem. Ostatnie dni spędzam na zajmowaniu się wielkim niczym, czytaniu "Mistrza i Małgorzaty", słuchaniu muzyki i piciu piwa. Po prostu jeden wielki darmozjad.
Bogu dziękuję, że przynajmniej myśl o tamtym kolesiu jest dla mnie tak odległa. W ogóle nie ma tego, no po prostu nic a nic. Myślę, że to dlatego, że raz, że mam inne zmartwinia na głowie, a dwa, że w zasadzie to moje sentymenty do tego człowieka skończyły się już w zasadzie w czerwcu zeszłego roku. Reszta była tylko jakimiś "ostatnimi podrygami" które w zasadzie niczego nie zmieniły w moich odczuciach. Wczoraj kumpel z akademika opowiadał mi, że widział go na jakimś koncercie, oczywiście nawalonego jak stodoła w sierpniu. Przyznam szczerze, że ta informacja była dla mnie tyle istotna co zeszłoroczny śnieg.
Martwią mnie inne rzeczy. Chyba jeszcze nigdy w swoim życiu nie byłam tak niepewna jutra. Nie mam żadnego pomysłu co robić dalej, czego się czepić. Nie wiem, będę chyba wypatrywać jakichś znaków na niebie i ziemi, nie wiem... Mam podobny problem jak Kasiorek - nieskie poczucie własnej wartości. Tez nie mogę się pozbyć wrażenia, że wszystko jest dla innych, tylko nie dla mnie. Bo i w zasadzie zawsze tak było. Wiem, że pewnie w dużej części zależało to ode mnie samej, mojego podejścia - sama sobie zawsze wszystko pieprzyłam. Wiem, że powinnam coś z tym zrboić, mam takie chwilowe zrywy, najdłuższy chyba był ten po nowym roku. Ale chyba juz minął... Ale to była w zasadzie pierwsza od paru lat wola walki o swoje życie. Teraz już wiem co mnie blokowało przez wszystkie te lata - po prostu depresja. Nawet przed samą sobą się do tego nie przynawałam, myslałam, że wyjdę z tego sama. Po ostatnich miesiąch 2008 roku które były bez wątpnienia najgorszymi w całym moim życiu zrozumiałam, że albo coś z tym zrobię, ale zostanę już taka zgorzkniała na zawsze. Pierwszą z wielu zmian było postanowienie pozbycia się pana x z mojego życia. I to był najlepszy początek jaki tylko mogłam sobie wymarzyć. Poszło tak gładko, tak przyjemnie. Potem nastąpiła kolejna zmiana, akurat już niekoniecznie pożadana - zawaliłam studia. I teraz wlasnie nie wiem co kolejne... Czy teraz zrobię jakąs pozytywną zmianę, czy znów będę coś psuć. Z drugiej strony jednak... sama już nie wiem czy żałuję tych studiów. Nie jestem z siebie zadowolna, spieprzyłam sprawę, wiem. Ale z drugiej strony to wcale nie zależało mi na tych studiach, nie było to cos co mnie w ogóle ciekawiło. Zmuszałam się do tego, bo wiedziałam, że muszę, a to nie koniecznie znaczy "chcę". Jednak mimo wszystko trudno mi sobie wybaczyć, że to zawaliłam. Jakieś takie dziwne błedne koło. Moja mama mówi mi, żebym nie patrzyła w przeszłość, nie rozpamiętywała, że mam przed sobą czystą kartkę. Cóż, może i tak. Tylko, że ja nie mam bladego pojęcia jak ją teraz zapisać...
Dlatego teraz wiem, że na pewno musze pójść na terapię. Kiedyś chodziłam, przerwałam i gdybym tego nie zrobiła już dawno mogłbym być innym człowiekiem. Ale niestety, musiały minąc kolejne lata bym zrozumiała. Cóż, późno, ale lepiej późno niż wcale.
Czasem są dni gdy nawet jeśli pojawi się we mnie jakaś wola wyjścia z tego to zaraz spoglądam w lustro i zaraz sobie myślę "z czym do ludzi". Bardzo nie akaceptuję siebie, wręcz nienawidzę. I musze coś z tym zrobić, bo jeśi nie to wiem że całe życie będe się tak szamotać.
Wiem, że czeka mnie jeszcze pewnie jakaś mała przeprawa z panem x, choć nie powiem żeby mnie to jakoś martwiło. Podejrzewam, że on się sam nie domyśli, już ja go niestety znam. Pewnie jak się skończy sesja to się odezwie, jak to zwykle "przyjdzie koza do woza". Ale to jakoś najmniej mnie martwi. Jestem gotowa mu nawet w smsie napisać że to w zasadzie koniec naszej pseudo przyjaźni - już mnie naprawdę niewiele obchodzi czy to będzie eleganckie czy Bóg wie jakie. Mam to naprawde w głębokim poważaniu.
Teraz musze zadbać o siebie. Po 3 latach jakichś debilnych wojaży po różnych dziwnych miejscach wracam do swojego rodzinnego miasta i w gruncie rzeczy to mnie bardzo cieszy. Nie wiem jak będzie, ale jest tyle rzeczy do zrobienia. Chcę odbudowac pewne stare znajomości, a jeśli to się nie uda to chociaż podtrzymać te, które jeszcze są. Cieszę się, że mam jeszcze tych kilku przyjaciół, którzy są nadal i mam w nich wsparcie. Bardzo nie chcę znów "zdziczeć", znów zamknąc się w domu jak to było te 2 lata temu. To jest teraz dla mnie ważne, chcę zadbać o to wszystko co spieprzyłam pzrez swoją depresję i znajmośc z panem x. Bo od tego własnie wszystko zaczęło się psuć. Chce znów być taka jaka bylam zanim go poznałm. A byłam naprawdę wesołym człowiekiem... Gdzie to się podziało do licha? Ale ja to odbuduję, kawałek po kawałeczku... Wszystko odbuduję. Nie wiem ile czasu mi to zajmie, jeszcze nie wiem jak, nie mam zielonego pojęcia jak ale... Do licha - zrobię to.
PS: Inka, coś nie możemy się złapać na tym gg