Abssinth - to co napisałaś tu nieco powyżej wydaje mi się interesujące, z jednym tylko zastrzeżeniem - pomocy potrzebujemy wszyscy = i ci nasi panowie, którzy sprawiają sobie i nam kłopoty zadawnionymi destrukcyjnymi schematami rodzinnymi (mówiąc w skrócie) i my sami, którzy przecież też nosimy w sobie nasze własne zadawnione i destrukcyjne schematy... - gdybyśmy ich nie nosili, to... już dawno by nas przy tych naszych panach nie było (takich właśnie a nie innych) i w ogóle byśmy takich jak oni panów bliżej nie znali... zgodzisz się?
Każde z nas - obydwie strony - muszą to zauważyć i uznać a następnie każda z nich zająć się sobą... Na psychoterapię, moim zdaniem, nie ma co zbytnio liczyć - nie będę w tym miejscu rozwijał tego tematu. Mądre psychologiczne lektury też nie leczą, choć niektóre uświadamiają pewne rzeczy - na przykład obszary, którymi trzeba się zająć.
Pozostaje już "TYLKO" wiedzieć JAK się zająć a następnie BYĆ W STANIE TO SKUTECZNIE PRZEPROWADZIĆ - zaledwie tyle...
W tej materii moim zdaniem należy szukać, szukać i jeszcze raz szukać - w sobie, razem z prawdziwym mającym czas przyjacielem najlepiej lub nawet z dwoma, jeśli mamy tyle szczęścia by ich posiadać...
, wspomagając się wszystkim co tylko dostępne - także od biedy rozmowami z psycho-logiem/-terapeutą, itp... (do psychiatry to już raczej tylko po prochy, bo z nimi to przeważnie w ogóle nie ma o czym pogadać...), jednak nie traktując ich jak profesjonalistów, którzy naprawdę wiedzą dokładnie co i jak jest i jak się do tego zabrać, żeby to zmienić, bo moim zdaniem oni tego nie wiedzą tak samo jak my sami... (mogą nam tylko życzliwie towarzyszyć na naszej drodze, ze zrozumieniem i empatią, bez krytycznej wobec nas postawy i nie robiąc dobrze sobie naszym kosztem... - ale takich jest niestety w tym fachu niewielu, więc sprawdzony przyjaciel jest według mnie pewniejszy).
Przepraszam za odchyłek tematyczny...
Głównie to chciałem powiedzieć, że aby rozwiązać swoje problemy partnerskie moim zdaniem musisz zająć się... SOBĄ - nie swoim partnerem - i postarać się odnaleźć, zrozumieć i zmienić to, co sprawia, że w tych sprawach nie idzie Ci dobrze... Należy starać się to robić z... miłością dla siebie samego (taką samą jaką dobrze jest mieć dla innych) i wyrozumiale wobec siebie a także z pewnym wysiłkiem ku PRAWDZIE o sobie (nie o innych...) - aby ją odnaleźć, dostrzec, wyznać przed samym sobą i poczuć się z tym dobrze, swobodnie i znaleźć w sobie wolność do tego oraz do tego by być sobą i tym kim się jest i takiego siebie przyjmować dopóty, dopóki nie znajdziemy drogi i możliwości ku wewnętrznym zmianom i dopóki nie zacznie nam się udawać tej przemiany powoli w sobie przeprowadzać... A wówczas znów staramy się przyjąć siebie takim jakim jesteśmy, na kolejnym etapie, itd...
Ot taka moja filozofia w tym obszarze...
Wydaje mi się, że Pytająca powiedziała w tym wątku bardzo mądre, bo prawdziwe rzeczy i dała obraz konstruktywnego podejścia do własnych życiowych i wewnętrznych problemów...
Jeśli to co pisze jest tożsame z Jej życiową postawą i odczuwaniem, to ja Jej zazdroszczę, bo to dla mnie oznacza, że daleko zaszła... - znalazła kluczyk do furtki, otworzyła i idzie już drogą, którą wydaje mi się piękna i długa, jak całe nasze życie z jego radościami i troskami - ale takie życie PRAWDZIWE a nie to wydumane w naszych głowach pełnych sprzeczności i... dziwnych pomysłów...
. W mojej zazdrości pociesza mnie myśl, że jeśli ja Jej w ogóle zazdroszczę, to znaczy, że już wiem trochę o co camon (jak to się dzisiaj mówi - czyli o co biega... i to jest super, bo już przynajmniej coś rozróżniam, już widzę jakiś cel, jakiś sens, choć jeszcze z tym sobie wewnętrznie nie radzę... - na kolejny krok też na pewno przyjdzie czas dla mnie... - kiedy o tym myślę, to już czuję lekką przynajmniej ulgę... )
Pozdrawiam - Fil
P.S. Ewka, nie przerażaj się...
przecież każdy może próbować czego tylko zechce - ja nikomu niczego nie zabraniam ani nie zniechęcam - wyrażam jedynie swoje osobiste zdanie do którego doszedłem na podstawie moich własnych doświadczeń. A jaką JA widzę alternatywę w stosunku do psychoterapii, to właśnie trochę o tym w tym poście piszę...
Ogólnie, jak wiadomo, to nie ma leTko, wiesz przecież sama... a życie to nie -je-bajka...
Aha, dla niektórych tak zwana "psychoterapia" jest możliwością "popuszczenia pary" = wygadania się i wyrzucenia z siebie zalegających złogów, co daje chwilową i nietrwałą jak wiadomo ulgę... Ale bywa i tak, że jest to na tyle ważne, że człowieka ratuje w danym momencie - jak kto nie ma prawdziwego oddanego przyjaciela, albo nie znalazł na przykład tego forum...
to jak pójdzie sobie (do sensownego w sensie ludzkim - osobowościowym!) terapeuty i wywali z siebie, to też dobrze... Taka funkcja "psychoterapii" (ja bym to nazwał raczej chwilowym psychoodreagowaniem się lub tymczasowym... podczyszczeniem sobie klepek!
) sprawdza się moim zdaniem jak najbardziej...
podro!