mam taki problem:
"jestem" (od 1,5 miesiąca nie jestem) w związku z chłopakiem, mamy 10-cio miesięczną córeczkę.
Właśnie się przekonałam, że to jest typ, który lubi co roku zrobić sobie wakacje - zostawia pracę (tak zrobił jak się poznaliśmy za granicą, bo przyjechał na wakacje do kolegi i zupełnie przypadkiem podjął pracę a ja za kilka miesięcy dołączyłam do tej firmy), rzuca wszystko a potem płacze jak bardzo mnie kocha. W tamtym roku kiedy byłam w ciąży załatwiłam mu pracę u nas w firmie, ale się pokłócilismy i on się wyprowadził mimo tego, że przyszłam do niego i powiedziałam, żeby tego nie robił, bo straci pracę, którą dopiero co mu załatwiłam, a przecież będziemy mieć dziecko. Wyjechał, zaraz płacz, jak bardzo on mnie kocha, pracował dorywczo u siebie, przyjeżdżał do mnie co jakiś czas, wrócił na stałe po wakacjach kiedy znowu znalazł pracę w moim mieście.
Urodziła się nasza córeczka, było mi bardzo ciężko, miała kolkę i płakała od rana do wieczora, mój chłopak miał głupie godziny pracy i wracał późno - 19-20, więc byłam z małą praktycznie sama. Potem oczywiście proza życia, ja zmęczona, on domaga się seksu, ja domagam się pomocy w domu, on ma pretensje, że "każę mu zasłużyć na seks" chociaż mi nie o to chodziło.
Do tego kiedy było między nami nieciekawie (potrafił był obrażony kilka dni, a ja też nie zawsze robiłam coś, żeby to zmienić) nie zajmował się w ogóle naszym dzieckiem. Nie podchodził, nie brał na ręce, nawet jej nie kąpał ze mną. Potem się z tego tłumaczył i że się zachowywał jak idiota. Zrobiło się jakby lepiej, bo przestałam się prosić o pomoc przy sprzątaniu (po co robić coś, co i tak nie przynosi skutku), ale kolejnym problemem był mój powrót do pracy - on był od samego początku przeciwny i miałam z tego powodu wiele problemów.
Po macierzyńskim dla świętego spokoju poszłam na dwa miesiące na wychowawczy. W międzyczasie on rozmawiał z siostra, która powiedziała mu, że muszę wyjść gdzieś do ludzi, więc jego deklaracja, że ok - że rozumie, że wspiera. Już nie samo to, że ja byłam zmęczona tym ciągłym zajmowaniem się sama naszą córeczką, ale też ciężko było życ z jednej pensji i wynajmować mieszkanie. On też nie za bardzo pozwalał mi na wyjścia z domu, tzn. nie chciał zajmować się dzieckiem, a czym bliżej mojego powrotu do pracy tym gorzej. Mam możliwość pracy z domu, więc caly czas się tego trzymałam - mała podrosła, zrobiło się lżej, postanowiłam, że nie oddam jej do złobka, tylko będę pracować z domu na pół etatu. Pozostawała taka kwestia, że przez pewiem czas musiałabym jednak jeździć do firmy - może miesiąc, dwa. Częściowo w tym czasie pomagałaby nam moja mama, zostawał jeden dzień, 4 godz, w tygodniu, kiedy nie wiedzieliśmy co zrobić z naszą malutką. Znajoma siosry prowadzi złobek i chciałam, żeby córeczka przez pewien czas była pod jej opieką, chłopak miał z nią jeździć w ramach przyzwyczajenia, raz pojechal, drugi raz nie, nie dał mi znać, nie wiedziałam, co się dzieje. Do rozpoczęcia przeze mnie pracy zostało parę dni, opcja opiekunki też mu się podobała, miał plan, żeby jechać mieszkać do jego rodziców (za granicę), jemu tam kolega miał załatwić pracę, ja byłabym z małą w domu i byśmy mieszkali rok-dwa. Jak już się zgodziłam, to z kolei on miał jakieś wątpliwości - jednym słowem tysiące planów, jego niezdecydowanie, i wymówki, że ja go nie szanuję, nie biorę pod uwagę a ja machałam mu prawie pod nosem tą wiadomością w której pisał mi, że nie ma problemów z moim powrotem do pracy i pytałam więc o co co teraz chodzi.
Zachowywał się przy tym jak skończony głupek, naprawdę. Ostatni miesiąc to była jedna ciągła kłótnia już sama nie wiem o co. Kiedy raz rano chciałam się przygotwać na badania kontrolne, wzięłam prysznic, chciałam zrobić jakiś makijaż od nie pamiętam kiedy, poprosiłam, żeby zajął się córeczką, a on zrobił jej mleko, ale zostawił na podłodze z butelką i poszedł rozciągać sobie kości na łóżko do sypialni. Wyrzucał mi, że mój powrót do pracy to jest moja egoistyczna potrzeba a on się mną zajmować nie będzie a to u niego znaczyło, że jak ja chcę wyjść, to on się nie będzie zajmował córką. To sobie jakoś wyjaśniliśmy.
Później głupie obrażenie i kłótnia o bzdurę, kiedy wyszłam z domu, żeby odetchnąć troche - pierwszy raz ja, zawsze to on wychodził i wracał kiedy chciał - napisałam smsa co i o której ma dać małej do jedzenia. W odpowiedzi dzwonił do mnie i słyszałam, jak córeczka płacze, napisał głupiego smsa, że dziwne, jak ja ją zostawiam samą (była z nim), to dziecko woli lizać koło od wózka (potem się tłumaczył, że wcale tak nie było, ona raczkowała i była na podłodze obok wózka, że tylko tak napisał). I jeszcze, że robimy krzywdę dziecku i w takim razie jedno z nas musi odejść. Kiedy wróciłam do domu był bardzo nieprzyjemny, cały dzień spędził w łóżku z laptopem, jak chciałam sobie włączyć komputer, żeby obejrzeć film ja nie mogłam już nawet filmów oglądać ), to wyłączył maszynę a później korki w mieszkaniu, na moje, że nie mam jak dziecku podgrzać jedzenia mówił bez sensu: no daj jej jeść, czemu trzymasz ja głodną.
Na drugi dzień wyszłam po szóstej do pracy, on smsy, że nasze słoneczko wstało i że moja mama ma ja natychmiast zabrać, bo skoro ja wyszłam, to on się nie będzie córką zajmował (moja mama miała przyjść o ósmej). Dał mi 5 minut, moja mama nie przyszła tak szybko, więc szantaż, że on zabiera córke do kraju. Potem akcja, jak z kryminału - moja mama się dobijała do drzwi, on się wkurzył i oblał ją wodą, sąsiad zadzwonił na policję, wezwali straż pożarną, on otworzył drzwi zanim dojechałam z pracy, jak przyjechałam do domu to przy policjantach kazałam mu się pakować i wynocha. W końcu robił wszystko, żeby odjeść.
Jeszcze była niezła akcja jak przyjechał zabrać swoje rzeczy, ale to już mniejszy szczegół. Od tamej pory (1,5 miesiąca) nie widzieliśmy się. Milczał parę dni, potem maile, że to moja wina, potem cisza, potem prośby o widzenie się z córką - dla mnie ok, chcę, żeby znała ojca. Potem kajanie się "taki drań ze mnie, proszę daj nam szansę, popracujmy nad związkiem, ludzie muszą się nauczyć być ze sobą, przyjeżdżaj tutaj, zamieszkaj ze mną, zawsze chciałem, żebyś była moją żoną". Ja jestem na nie, bo tego było już za dużo ostatnio, to on, że w takim razie nie chce widzieć nawet naszej dziewczynki, że woli być zapomniany, niż żyć bez nas, że taka strata za bardzo boli, że życie się dla niego skończyło. Przy czym skończone życie wygląda tak, że był w tym czasie tydzień z bratem nad jeziorem, teraz koncerty, koledzy, winko - jednym słowem high life, był na jednej rozmowie w sprawie pracy, i czeka na odpowiedź, a ja mam czas dla siebie po 21-szej, jak córeczka uśnie, plus całe zmartwienia finansowe. W weekend zadzwoniłam do niego i go okropnie opieprzyłam, że się zachowuje jak niedojrzały gnojek, i że idę do sądu po alimenty i powiedziałam, żeby się ze mną już nie kontaktował.
Wiecie co mnie najbardziej wkurza w tym wszystkim? To jego mówienie jak bardzo nas kocha itd. a zrobił wszystko, żeby kolejny raz zrobić sobie wakacje. Był taki wystraszony, że już nawet nie zrzucał winy na mnie jak zwykle, ale mówił, że mam się pakowac i on po nas przyjedzie. Eh.
Przez ten miesiąc jakoś się trzymałam. Ale byłam z malutką tydzień w szpitalu (on nie przyjechał, miał anginę i lekarka powiedziała, że lepiej nie) i to mnie jakoś podłamało. Raz, że wszystko na mojej głowie, dwa, że do dzieci przyjeżdżali tatusiowie, a do mojej dziewczynki nie. I zaczynam łapać okropne doły, na samą myśl o sądzie i alimentach mnie trzepie, no i nie wyobrażałam sobie nigdy, że będę w takiej sytuacji.
On się na szczęście dla niego nie odzywa od tej niedzieli, ale podejrzewam, że jeszcze parę dni i będzie mi marudził.
Siedzę i myślę co robić. On się skarżył na brak własnego życia i rozrywki i w tym mu się nie dziwię, bo tutaj miał tylko nas. Tylko jak proponowałam, żebyśmy w weekend wygospodarowali czas dla siebie - przynajmniej godzinę, on na jakieś sztuki walki może, bo trenował wcześniej, ja na fitness albo coś, to nie chciał, bo "mało nas miał" w ciągu tygodnia, żeby jeszcze w weekend być osobno. On miał zmęczoną i marudzącą babę, ja lwa salonowego z którm już mi się do łóżka nie chciało chodzić nawet, bo nic nie robił tylko polegiwał, i jeszcze wykorzystywał dziecko do trzymania mnie w domu.
Tylko że między tymi momentami i wcześniej (wcześniej więcej) było między nami dużo czułości. I teraz mim tego, że jestem wściekła na niego, że taki dupek z niego, w gorącej wodzie kąpany i nieodpowiedzialny, to wiem, że dalej uczucia do niego mam, tylko bardzo się bronię przed nimi.
I przed tą jeszcze jedną szansą. Bo chodzi o to w tym wszystkim, że jest nasza dziewczynka i ja się boję kolejny raz zaufać i co - kolejny raz za rok będę mieć taki numer? Rozmawialiśmy przez Skype, mała się go bała i chciała do mnie na ręce, nie wiem, może to dlatego, że komputer do niej
"mówił", może na żywo byłoby inaczej, bo uwielbiała ojca, ale boję się, myślę, czy nie lepiej będzie po prostu żeby zapomniała o nim. Ja sobię dam radę, ale przede wszystkim muszę myśleć o niej.
Bardzo źle mi dzisiaj było, w pracy pisałam maila do koleżanki i dobrze, że mam niesamowity katar, przynajmniej nie wyglądałam głupio ciągle wycierając nosa, bo mi same łzy leciały. Teraz jest lepiej, ale nie wiem jak to będzie później.
Nie wiem, jak można było tak ropierniczyć wszystko, nie myśleć a za parę dni żałować, kurcze