Witam!
Czytam wasze posty już od dłuższego czasu tylko jakoś tak śmiałości mi brakowało by samej się odezwać...Tym bardziej, że mój problem w porównaniu z innymi, które tu czytałam wydaje mi się śmieszny..A jednak.. nie daje mi spokoju i niszczy moje życie sukcesywnie.. Pewnie to zabrzmi głupio ale ja nawet nie umiem nazwać swojego problemu.. Mój problem polega na tym, że ja nie umiem być.. szczęśliwa.. nie umiem cieszyć się życiem.. Są dni, że czuję się dobrze i mam wrażenie,że unoszę się nad ziemią ale są dni zaraz po nich, że czuję się beznadziejna i najchętniej nie wychodziłabym z łóżka i płakała cały dzień.. Samą mnie to męczy ale nie umiem sobie z tym poradzić.. Nie wiem co mam robić..
Mam cudownego faceta, właśnie wróciliśmy z wczasów w Grecji i pierwsze pytanie jakie padło z ust mojej mamy, gdy rozmawiałyśmy przez telefon było:"Córcia, jak było??" ja odpowiedziałam.."rewelacyjnie"..tylko,że ton mojej wypowiedzi zaprzeczał temu wszystkiemu..
Nie umiem sobie już ze sobą poradzić..wiem tylko, że starcę tego chłopaka jeśli taka będę nadal..On też z pewnością ma dość juz tych moich huśtawek nastroju.. Jest dzień, że jest nam cudownie i dziękuję Bogu,że moje życie wygląda tak jak teraz a następnego dnia uważam,że jestem głupia, nieinteligentna, ze nic mi się w życiu nie udaje, ze jestem beznadziejna i do niczego..Zadręczam wtedy chłopaka smsami czy rozmowami na gg czy jemu naprawdę na mnie zależy, czy jest mu ze mną dobrze itd. Nie daj Bóg niech odpisze,ze "zawsze może byc lepiej" to już w ogóle jest masakra.. zaczynam szukać w tym drugiego dna, dociekać co miał na myśli, co ja źle robię itd. W rezultacie czego po 30min takiej rozmowy on już jest zmęczony tłumaczeniem w kółko tego samego,ze tak tylko napisał i w ogóle..i faktycznie urywa rozmowę bo ma dość (co rozumiem)...a ja co zyskuje? Oprócz tego,że i jemu dodatkowo psuję nastrój to.. nic..
Mój 'bad day' (bo tak zwykle nazywam te gorsze dni) najczęściej bierze się z jakiejś błahostki..mam problem, przedstawiam go chłopakowi a on to bagatelizuje, albo odpowie nie tak jakbym tego chciała i się zaczyna...dociekanie, łapanie za słówka..zawsze tak samo.. Albo umówieni byliśmy,że w ten weekend pojadę z nim do jego rodziców.. po czym nagle słyszę między wierszami teksty "jadę do rodziców", "jak pojadę to przywiozę to czy tamto", 'teraz jak wiesz nie mogę bo będę u rodziców" itd. wszystko w pierwszej osobie... Dla mnie to jest jednoznaczne,że plany się zmieniły i , że są już nieaktualne.. Stwierdziłam, że to przemilczę.. Zaplanowałam sobie już weekend inaczej.. (w grę wchodzi cały weekend,gdyż jego rodzice mieszkają w innym mieście) ale oczywiscie nie dawało mi to spokoju i wypaliłam mu to wczoraj...On na to:"CHcesz jechać? nie ma sprawy, przecież wiesz,ze zawsze jesteś mile widziana".. Tylko skoro "nie ma sprawy" to czemu sam z siebie nie zaproponuje.. przecież to od niego powinno wyjść a nie ode mnie, to jemu powinno zależeć by jego rodzina mnie poznała lepiej.. I tak jest ze wszystkim...Corocznie organizowana impreza charytatywna w stolicy, bierze udział regularnie od lat, przysłali mu już zaproszenie i pytam go idziesz?? W odpowiedzi tylko;"no pewnie!" Zero propozycji typu"moze wybierzemy się razem, czy pójdziesz ze mną?" (jesteśmy ze sobą rok, choć znamy się już wiele lat) I po raz kolejny tłumaczy to tym, że przecież sama powinnam mu powiedzieć,ze chcę z nim iść.. Tylko,ze ja tak nie umiem... Uważam,ze to jest tak jakbym się narzucała...ze skoro to jest coś na co on jest zapraszany to prpozycja powinna wyjść od niego.. Czasem już nie mam na to wszystko siły.. Zależy mi na tym,żeby jemu było dobrze ze mną, żeby o mnie nic złego nie pomyślał, a jak zdarzy się jakaś spzreczka drobna to odrazu boję się,że już mu na mnie nie zależy,ze pewnie mnie zostawi itd. Jak dowiaduję się np. że powiedział komuś,że się wkurzył na mnie (nie podając jednak powodu) to dla mnie jakby się świat zawalił...myślę o tym codziennie potem...a przecież ile jest takich dni kiedy to ja (słusznie) mam o coś żal do niego?? przecież on się takimi rzeczami na pewno nie przejmuje..bo wiadomo, że to się zdarza a i mija szybko.. A ja strasznie wszystko przeżywam i biorę do siebie..
Dzisiejszy 'bad day' jest na skutek wczorajszej wieczornej rozmowy na skypie..(mieszkamy w różnych miastach stad często używamy internetu jako formy komunikacji) Otóż On mieszka w stolicy a ja 2h drogi od Niego w mniejszej miejscowości, gdzie wkrótce zamierzam podjąć pracę. Jest rzeczą oczywistą, że on nie przeniesie się do tak małego miasteczka kiedykolwiek tylko raczej ja będę musiała do niego...i choc znamy się już tyle czasu to jednak nie jestem gotowa by zrobic to teraz (choć namawiał mnie do tego) postanowiłam,ze najpierw dokończę studia a zostały mi tylko 2 lata..(mam tytuł licencjata póki co). Wpadłam więc na pomysł,że mozemy to rozwiazać w taki sposób,ze pójdę na studia do Warszawy i w ten sposób wszystkie weekendy będziemy spędzać razem i jakoś te 2 lata się przemęczymy..Miałam jeszcze jedna szkołę do wyboru..Niedaleko mnie...Ale sprawa była jakby oczywista.. Wybieram stolicę , chcę byc z Nim! Ale sprawa była oczywista aż do wczoraj...kiedy okazało się,ze szkoła, do której chciałam isć jest bardzo droga.. Rok kosztuje tyle co w tej drugiej całe dwa lata.. Na ten rok na czesne bym miała..tylko co w następnym roku.. Poprosiłam Go o rozmowę, jak on to widzi, i w ogóle..w końcu ta stolica to nie jest jakieś ucieleśnienie moich marzeń tylko idę tam by być z nim...a i później gdybym miała się tam przeprowadzić byłoby mi łatwiej..miałabym już pierwszych znajomych, poznałabym odrobinę lepiej miasto..i z pracą pewnie też byłoby łatwiej po takiej szkole.. On mnie wysłuchał, powiedział,że bardzo zależy mu,zebym studiowała w Warszawie ale skoro mnie nie stać to,zebym nie robiła tego.. że on mi inaczej już pomóc nie może..że skoro JA uważam,że to dla mnie za drogie i nie dam rady finansowo to mam to sobie odpuścić... Tylko, że mnie to zabolało..(być może niesłusznie!) myślałam,że robię to dla NAS, że w razie czego to MY mamy sobie poradzić.. Na tym właśnie polega różnica między nami ja zawsze mówię MY a On:"Ja, Ty" Coraz częściej mi to spokoju nie daje.. Chyba jestem zbyt przewrażliwiona.. Boję się,że takim łapaniem za słówka i doszukiwaniem się drugiego dna zamęczę Go i zniszczę wszystko.. Martwię sie też o siebie..bo zaczyna się od błahostki a ja potem dodaje sobie jeszcze 15 innych rzeczy przemawiających "za" tym,że jestem do niczego... że pewnie i tak bym sobie w tamtej szkole nie poradziła, że nikomu na mnie nie zależy, że i tak zawsze będę sama itd. Jestem już sobą zmęczona.. Powinnam cieszyć się tym co mam a ja nie potrafię... Podnieście mnie jakoś na duchu, proszę..Doradźcie coś jeśli w tak beznadziejnym przypadku można w ogóle.. Z góry dziękuję..