Na poczatek cos o sobie... Jestem tu recydywa - kiedys juz rozkminialem na tym forum siebie samego oraz zawilosci zycia w tej pogmatwanej rzeczwistosci. Dla tych ktorzy mnie znaja, wielkie ELO! A dla tych co nie mieli zaszczytu, krotkie wprowadzenie:
Jestem dosc nietpowym kolesiem.. Moze nie wyrozniam sie za bardzo z tlumu, ale jesli juz to tylko na plus... maly plus, a jednak plus... oczywscie, nie inaczej...
Przez wiekszosc ludzi jestem lubiany, tak mam... przez wszystkich podziwiany, no coz, bywa... i nienawidzony czasami...
Kiedy ktos mnie poznaje, odnosi zawsze bardzo pozytwne wrazenie - czasami moja "slawa" mnie wyprzedzi - wtedy bywa roznie. Ale i tak kazdy reaguje: "Wow, ale zjawsko!" I podziwiaja... I podoba im sie to co widza, bo widza ze to jest dobre. A za to inni nienawidza tego co widza... bo widza ze to jest dobre..... to zazdrosc zaczyna w ludziach wzbierac i zawisc - najgorsze uczucia. Wtedy tez bywa zlosc, i zdaza sie ze bywa agresja... Nie dziwie sie - latwiej zaakceptowac kogos takim jakim jest, kiedy mozna poczuc sie od niego lepszym... I przemysl to sobie...
Jak cie ktos poznajea to zaraz patrzy na to co posiadasz, czym sie zajmujesz, co umiesz... I na tej podstawie cie oceniaja - czesto jakze nieslusznie... I widze ze niektorzy zwracaja bardziej uwage na przymioty charakteru, takie jak chocby poczucie humoru, czy ponadprzecietna inteligencja. Labo ludzie ze starszego pokolenia - oni znowu, cenia sobie bardziej w czlowieku wyczucie taktu i elegancje. A wszyscy znajduja we mnie to co cenia i co ich sercu jest drogie. I stawiaja mnie za wzor do nasladowania mlodym... A mlodzi i tak widza we mnie kogos innego - ziomka, ktory wyslucha, zrozumie, pomoze jak trzeba. Widza mnie inaczej wkazdej grupie, w kazdym srodowisku jestem... swoj... dorby ziom... porzadny czlowiek... czasem wrecz, klejnot - wyjaktowa osoba... Ci ktorzy tak mysla myla sie najbardziej...
Bo to wszystko to jedynie maska... Tylko pozory... Ja jak kameleon dopasowuje sie do otoczenia - i zamiast byc soba jestem uciesnieniem cudzych fantazji. I oczywiscie kazdym mylsi ze mnie zna. I kazdemu sie podobam takim, jakim jestem - a jestem wlasnie tym co mu sie podoba. Wszyscy mysa ze wiedza jaki naprawde jestem... A skoro ja sam tego nie wiem, jakze by oni mogli? To ze ktos jest elegancki nie oznacza ze jest wartosciowy, to ze jest inteligentny nie znaczy od razu ze dobry - tak wlasciwie to intelgencja predestynuje wrecz do bycia szuja, do wykorzystywania swego talentu by sobie zycie ulawic, kosztem innych, tych mniej inteligentnych... Ale to akurat nie ja - ja jestem porzadny. Jestem dobrym czlowiekiem i ciesze sie ze moge tak o sobie powiedziec... Ale to zupelnie inna historia... Tak druga zaczyna sie tam, gdzie sie konczy oficjalna - ta ktorej kazdy ma swoja wlasna wersje, nie chcac sie wglebic by poznac inna. Tam wlasnie zaczyna sie moja wlasna wersja - diametralnie odmienna od tej wymodelowanej na potrzeby sytuacji... Od tej na zewnatrz, od tej co widza i oceniaja inni. To co widza we to wszystko to tylko fasada... To jest to chca widziec, to co sam im pokazalem, wiedzac co im sie spodoba...
Zadna z cech mi przypisawynych nie definuje mnie jako czlowieka. Kazdy ma swoja ciemna strone, tak jakzawsze sa dwie strony medalu... I wydaje mi sie ze choc awers blysczy jak diament, to rewers jest w moim przypadku jest wyjatkowo mroczny... A moze to wlasnie dlatego taki jest...
Niewiele z osob ktore mnie znaja wiedza z czym sie tak naprawde borykam... A ci co wiedza, ci juz mnie nie podziwiaja tylko po ludzku wspolczuja i zwyczajnie sie martwia. I chyba maja powody do tego, bo codziennie ide spac pijany, bo codziennie jedym prochem niweluje dzialanie drugiego, by rano ponoqniw wrocic do tego pierwszego. Odzwyczailem sie juz od zycia, od spania, od jedzenia.... Stac mnie na wszystko, na trufle i kawior, a nigdy nie bylem tak czesto glodny jak ostatnimi czasy. Nigdy nie znajdowalem tekiej radosci w zjadzeniu kromki chleba ze smalcem. Nie pamietam juz, nie znam, normalenego zycia. Takiego jakie wy znacie - stworzylem sobie za to atrape zycia... I oszukuje sam siebie ze wszystko jest w porzadku, ze tak wlsanie wyglada normale zycue... tzzn prawie tak... Ale prawie robi wieka roznice... "Na wspolnejq" to tez prawie zycie, a jednak jak rozne od rzeczywistosci.
Kazdy dzien zaczynam od kreski... Zamiast sniadania... Chodz wiem ze nie zjem nic przez kolejne godziny. #
Potem poprawka... Juz nie jestem glodny... Juz jestem obudzony... Pobudzony... Aktywny... Hiper-aktywny... Juz poludnie... Godziny mijaja... Wkreta glupia, czas pisac do szefa... chory jestem... Musialem isc do banku, do mechanika, elektryka, hydraulika...
Zalatwione... Bede po lunchu...
I juz jest po lunkchu... A ja wciaz w domu... szybko, szybo - bo cie ziom wyjebia....
I lece... i biegne... i jeszczae tylko... wez klucz, wez komorke, wez sluchwaki, wez papiery, gdzie sluchawki, teraz klucze, wszystko jest... wychodze... papierosy... musze wrocic..... sa, juz dobrze - lece biegiem... zapalniczka...
znow na gore... mam, mam wszystko.. ide na dol.... dokumenty.. Sral to pies... jade... szybko... jade... jade..
Jestem w pracy - co za ulga. Wszystko gra tylko zegar sie szyderczo usmiecha....
No i jestem... Juz pracuje juz zasuwam, tylko czegos mi brakuje.
Wiec walcze ze soba... I nie chcem poprawiac.... ale sily nie mam w sobie ni energii ani krztyny...
Wiec poprawaiam.... I ogladam sie w lustrze czy nie widac... I jest git - i wszysko gra... I wszystko jest pieknie tylko twarz jaby nie moja - wystraszone jaby oczy i szalenstwo w nich sie w nich czai kiedy w lustrze sie przegladam.
I juz wiem ze znuwu nie zjem a zoladek przyklejony do kregoslupa juz nawet nie burknie.
I siadam i robie i myle, rozkminiam i mitingi gdzie przysypiam i upomnienie od szefa za zawalony ranek...
Potem walcze by robic, by robic powoli, by isc wolno do przodu a nie we wszystkie strony sie miotac. I przegrywam... I biore znowu - i jeszcze jedna malutka... zeby zaczac dzialac i zeby choc poczuc ten odor, po ktorym szarpie na zyganie. Jak sie jedzie na tym od lat to organizm sie broni. I dziala i dzialam i ide do przodu i nadrabiam konkretnie i robie sobie przody. I ciesze sie tym prze chwile. Bo wiem ze jutro znowu bede za pozno...
A zoladek wciaz boli i wspomina czas kiedy to trzy dni temu dostal burgera zamiast butelki piwa...
To moja codzienna walka - pokonac mdlosci, odruch slabosci.... Ulegnac slabosciom. Przelknac gorzka pigulke, by dzien mional jak jedna sekund i by nadrobic tyly ze wczoaj... sekunda minela
I tak godziny minely - teraz moge juz jechac do domu... Wyciszyc nerwy, zabic sumienie, pomieszac sobie w glowie... I zaponiec, jaki ze mnie okropny narkoman....
I mozna juz lolka zapalic i sie wyciszyc i poudawac przez chwile ze sie ma normalne zycie i ze inni maja mi czego zazdroscic...
Tak mi mijaja dni i lata - wszystko sie kreci wokolo, dni leca jak seundy, minuty wleka sie jak godziny. Staje na glowie zeby ogarnac codziennosc... by o sibie w koncu zadbac, By sie najesc i wyspac.... ze srednim skutkiem...
Zycie ucieka, lata mijaja... Los laskawa reka daje mi wszystko o czym inni marza cale zycie, a ja lece po bandzie...
Juz raz stracilem wszystko, dokladnie w ten sam sposob... Taka roznica ze teraz jestem sam...
I to daje mi nadzieje i wiare w powodzenie... To ze nikt teraz nie wbije mi noza w plecy gdy bede toczyl ten boj o moje zycie i NORMALNA przyszlosc.
Mam cztery nalogi do pokonania, od papierosow az po twarde dragi - nie latwe zadanie... Lecz wiem ze mam tez cale zycie do wygrania...Mam marzenia i chcem je zrealizowac... Mierze wysoko, ale zeby o to powalczyc najpierw musze pokonac siebie, swoje wslane slabosci... I wiem ze, z Boska pomoca, dokonam tego...
Wszystko jest w zasiegu reki.... Teraz.... Teraz jest czasem mocy... Tak... Wiem ze dam rade