Jogi!
Dzięki za odpowiedź na mojego posta. Wiem, że nie jestem jakimś indywiduum ze swoimi problemami, wiem, że wiele ludzi męczy się tak jak ja, i jeszcze bardziej.
Aktualnie problem narkotyków mnie nie dotyczy - tak mówię, bo tak myslę, nie palę marihuany tak jak w zeszlym roku. Tzn. w ogóle nie palę, na wakacjach zdarzyło mi się kilka razy zapalić, ale prędko żałowałam tego. Teraz moim problemem stał się alkohol. Jeżeli chodzi oczywiście o używki. Najpierw chciałam skomentować Twoją radę:
Terapia to najlepsze wyjście w Twojej sytuacji. I to terapia uzależnień.
dź na ul. Wybrzeże C. Korzeniowskiego do Wojewódzkiego Ośrodka Terapii Uzależnień i Współuzależnień. Tam są naprawdę super babki, które na pewno ci pomogą. Nie masz co się bać one są tam po to żeby pomagać takim jak Ty i ja. Nikt nie będzie cię oceniał czy krytykował. To może być pierwsze miejsce, w którym będziesz mogła być sobą i powiedzieć co cię boli. Bądź dla siebie dobra i idź tam.
Powiem Ci tak. Byłam na Korzeniowskiego w zeszłym roku. Dokładnie, to jakoś pod koniec listopada zdecydowałam się wziąć zdrowotny urlop dziekański i zapisałam się na terapię na oddziale dziennym leczenia nerwic. Chodziłam przez 3 miesiące, dzien w dzień... Fakt, może mój wkład nie był największy w ta terapię, ale czemu? Hamowało mnie moje wycofanie spoleczne. Wstydzilam się siebie, zawsze kiedy zabierałam głos (musiałam) - serce mi waliło i trzęslam się. Ludzie mnie oceniali jako wycofaną. Rozmawialam z niewielką liczbą osób. Terapeuta przed podjęciem terapii powiedział mi, że warunkiem uczestnictwa w niej (dla mnie) jest zaprzestanie picia. Bo piłam wtedy też dużo. Zgodziłam się. Ale w któryś weekend nie wytrzymalam, i "trzasnęłam sobie reseta". I tak już było potem co weekend. Chodziłam już potem tylko po to, żeby na samym końcu zobaczyć, co o mnie napiszą. Nie potrafili mi pomóc. Ale wierz mi, Jogi, że chciałam sobie pomóc, tylko nie potrafilam się otworzyć.
Po tej terapii miałam wrażenie, że nadaję się na terapię dla ludzi z fobią społeczną.
Ale zaczęły się wakacje... i zleciały, nie wiadomo kiedy. Na codziennym zapijaniu rzeczywostości i powiększaniu listy moich dokonań, których się teraz wstydzę. I których konsekwencje odczuwam bardzo mocno.
Wiecie co jest najgorsze? Ja się tak bardzo boję... że jestem już silnie od alko uzależniona... Dzisiaj dzwoniłam do mojego byłego chłopaka... Powiedział, że nie ma czasu się dzisiaj ze mną spotkać, bo się umówił z kolegą na cytrynówkę. I wiecie co poczułam? Że strasznie mu zazdroszczę, poczułam pretensje do niego, że nie ze mną się chce napić tej cytrynówki. I pojawiły się myśli typu: "a trudno, nie musze być jutro przygotowana do szkoły, pójdę z nimi tam i się upiję".
To jest straszne, jak silnie odczuwam głód. Nie wiem czy fizycznie. Fizycznie... fizycznie chyba poczułabymm nawet przyjemność pijąc choćby czystą flaszkę... Rany...
Tylko proszę, nie mówcie mi, że jedynym ratunkiem dla mnie jest terapia uzależnień.
Jak to zrobić, żeby pogodzić coś ze studiami? Czy mam się nie okłamywać, że jakoś zaliczę ten rok, bo najpóźniej za parę tygodni znów będę musiała brać dziekankę? Bo po prostu nie wytrzymam?
Żałuję, że nie mam nikogo, z kim moglabym porozmawiać o tym na żywo. Wiele by mi to dało. Nie mam przyjaciół. Mój były chłopak ma dosyć moich rozterek. Ma/miał. Nie rozumiał tego, że piję, mial pretensje o to, że piję.
Eh... patrzę na swoje ręce... są cale sine... Co ja z siebie zrobiłam, i czemu....
Czasami mam wrażenie, że chyba już bym nawet nie chciała naprawiać sobie życia, bo za długo by to potrwało, o ile w ogóle to jest możliwe. I zgnić po prostu jak każdy alkoholik, kiedyś, kiedyś. Po tym jak sięgnę dna.
A może jakieś antydepresanty? Ale nie wytrzymam za długo z nimi, zawsze odstawiałam, bo ich nie można z alko mieszać.
Jak bym chciała dziś się napić
Rozwala mnie od środka...