Mam za sobą trzynaście miesięcy bez stanów depresyjnych. I wcale nie były to miesiące spokojne. To, co było w tym czasie inne, niż dotychczas, to to, że odnajdywałam w sobie samej oparcie na tyle silne, aby się nie załamać...
Od kilkunastu dni czuję się coraz gorzej, co mnie coraz bardziej niepokoi. I dzielę się tym teraz tutaj, a nie na terapii bo tak się zdarzyło, że to moje "gorzej" pojawiło się w czasie, kiedy mam dwutygodniową przerwę w spotkaniach. (To moje "gorzej" nie jest też reakcją na przerwę bo tych było wiele o różnej długości czasu podczas całej mojej psychoterapii.)
Zaczynam być coraz bardziej uwrażliwiona na szczegóły, które zwykle mnie nie bolą, a teraz dźgają mnie gdzieś w środku.
Myślę o mojej rodzinie i o tym, że charakteryzuje ją niemal zupełny brak więzi... Bywają dni kiedy nikt z nikim prawie w ogóle nie rozmawia; kiedy wszyscy mijamy się obojętnie... I to już nie jest do zmiany. Po tylu latach walki, szarpania się itd... przyjmuję pokornie, że pewne naleciałości z mojego drastycznego dzieciństwa obecne będą zawsze... jak cień...
Myślę też o tym, jakie jest moje miejsce w tej rodzinie bo najczęściej jest tak, że w wolne dni, gdy wszyscy jesteśmy w domu, moja matka lub ojciec wstają wcześniej i szykują śniadanie - trzy talerze, trzy kubeczki... a nas jest czworo w domu(!)... czwarta jestem ja i nie ma dla mnie miejsca,... nikt o mnie nie pamięta...
Prawdopodobnie jest to wynik tego, że odkąd pamiętam uczyłam moich rodziców tego, że wszystko sobie mogę zrobić sama; o nic nie chciałam prosić, niczego nie chciałam potrzebować i teraz nikt już nawet o moje potrzeby nie pyta...
Kiedy myślę o mojej zimnej rodzinie, to przychodzi mi do głowy takie marzenie, żeby wyjechać daleko i zbudować swój własny, ciepły dom...
Zaniedbuję też od jakiegoś czasu (od kilku tygodni właściwie) rzeczy, które są dla mnie ważne i wobec których podjęłam jakieś słowne zobowiązanie.
Mam na myśli wolontariat, który chwilowo porzuciłam nie myśląc też o tym w ten sposób... Tak to jednak wygląda... I martwi mnie moja niechęć do angażowania się do dalszej pracy ponieważ ten wolontariat jest terenem moich badań do pracy magisterskiej (tą też chwilowo porzuciłam...)
Mam właściwie niechęć do wszystkiego... Jeśli tylko mogę, to większość część dnia przesypiam. Nie przygotowuję się na zajęcia. Idę na uczelnię tylko po to, żeby się po raz kolejny i kolejny kompromitować... Rok akademicki zaczął się niespełna trzy tygodnie temu, a ja już mam mnóstwo zaległości... szczególnie w związku z moją pracą magisterską bo samych zajęć, to zbyt dużo nie mam...
Przeglądam już drugi tydzień literaturę metodologiczną i stwierdzam, że ja nie umiem tego napisać...
Boję się, że się nie obronię w terminie... Czas płynie tak szybko...
Wszyscy wokół mają problemy, dlatego nikt nie może być dla mnie oparciem... I znów nie znajduję dla siebie miejsca...
Stale o czymś zapominam, gubię się w obowiązkach, które zaczynają mnie przytłaczać... I niemal codziennie boli mnie głowa...
Pracując w świetlicy środowiskowej wkładam ogromny wysiłek w to, żeby zachować cierpliwość, a gdzieś w środku jestem strasznie sfrustrowana, zmęczona...
Te kilkanaście ostatnich dni, to taki czas, kiedy desperacko szukam czegokolwiek, co sprawi mi przyjemność (kino, spotkanie...) i jednocześnie brutalnie obijam się o to, że to moje poczucie przyjemności stało się potwornie ulotne... Często chodzę ulicami ze łzami w oczach... Ze łzami w oczach jem śniadanie... Ze łzami w oczach zasypiam...
Coś się ze mną dzieje, to wiem. I nie za bardzo wiem, co z tym zrobić...
Moja trudna miłość też mnie boli i ten ból się nie zmniejsza od 2,5 miesięcy... Coraz bardziej natomiast przekonuję się, że wszyscy jesteśmy Aniołami z jednym tylko skrzydłem i aby się wznieść potrzebujemy drugiej osoby... (nie wiem kto to powiedział...)
Przykro mi, że nikt w mojej rodzinie nie wiem, co się dzieje w moim osobistym życiu... A właściwie to przykro mi, że nie znajduję podstaw do tego, żeby zaufać; żeby oddać się w rodzicielskie ramiona... (to już nie ten czas...)
Rodzice karmili mnie odkąd pamiętam takim agresywnym komunikatem: "nie bądź dzieckiem!" i dlatego zastanawiam się, czy kiedyś nim rzeczywiście byłam, czy się tym zdążyłam nasycić...
Nie byłam nigdy dzieckiem, które się przytula do swoich rodziców bo byłam takim, które ich pociesza; które rozumie ich trudne życie itd., itd...
Kiedy myślę o swoim życiu dzisiaj, to zauważam, że otacza mnie strasznie dużo ludzi (dzieci i dorosłych), którymi ja się w pewien sposób opiekuję, którzy potrzebują mojego wsparcia; którzy "wiszą" ma mnie emocjonalnie... i ja zostaję z tym zupełnie sama; sama też takich ról szukam...
Potrzebuję opieki, poprowadzenia za rękę teraz bo nie chce mi się już samej... I jednocześnie ja nie potrafię (i nie chcę) oprzeć się na kimkolwiek... Wpierw potrzebuję zaufać, a to nie dzieje się z dnia na dzień...
mel.