Mariusz, kiedyś przeczytałem gdzieś taką refleksję na temat "skoku z 10 piętra" - że prawdopodobnie większość z tych, którzy nie wytrzymali i to zrobili, to w momencie kiedy są już gdzieś tak w połowie drogi na parter... mają taką myśl, że chętnie by się z tego wycofali, tylko że wówczas jest już o te parę pięter za późno... - dało mi to do myślenia.
Ty masz dopiero dwadzieścia parę lat, o ile rozumiem. Ja w tym roku skończę czterdzieści... ileś tam i połowę mojego życia przemęczyłem się ze stanami lękowymi i depresją - wiem zatem jaki to koszmar. Jednak miałem też dobre okresy i fajne chwile w moim życiu. Wiele doświadczyłem, sporo się przemęczyłem, ale doświadczałem też radości i różnych fajnych przeżyć.
Mogę sobie wyobrazić pewnie mniej więcej jak Ci źle w tych najgorszych chwilach, ale myślę też, że wycofać się i zrezygnować ze wszystkiego będąc w Twoim wieku to stanowczo za wcześnie, bo szansa na coś dobrego w życiu, na jakieś fajne zmiany, na miłość, na wykaraskanie się z dennego samopoczucia, na różne fajne rzeczy i możliwości, które życie czasem do nas przynosi jest jeszcze zbyt duża i zbyt realna! Teraz jeszcze warto zatem według mnie się przemęczyć - zacisnąć zęby, poszukać każdego możliwego oparcia i przeczekać ten kryzys - może przez jakiś czas leki byłyby niezbędnym wsparciem (ale to już naprawdę w ostateczności, moim zdaniem, kiedy faktycznie istnieje realna groźba najgorszego... - wówczas warto się ratować również w ten sposób, bo niby czemu nie...?).
Wierz mi, bo mówię Ci to z własnego doświadczenia - tyle jeszcze przed Tobą, że sam się kiedyś zdziwisz, że jednak pewne zmiany w człowieku i w jego życiu są możliwe, urealniły się i że może być aż tak inaczej niż było kiedyś... Spojrzysz na to za parę lat z perspektywy czasu i pomyślisz sobie: - jak to dobrze, że wówczas przetrwałem i nie zrobiłem czegoś co byłoby już nieodwracalne... Tak było ze mną a właśnie kiedy miałem mniej więcej tyle lat co Ty obecnie, to wydawało mi się, że to już koniec...
Ja również mam wielki żal do mojej rodziny i poczucie jakbym nie miał przy sobie żadnej bliskiej osoby z rodziny, z którą mógłbym być w sensownych, serdecznych stosunkach, rozumieć się z nią wzajemnie i wspierać. Nie mam też życiowego partnera. Na dodatek, to właśnie wówczas, gdy stanąłem w obliczu stwierdzenia, że moi najbliżsi to ludzie, którzy nieświadomie mnie niszczą i że nie mogę na nich liczyć, to właśnie wtedy ziemia jakby zaczęła mi się ponownie usuwać spod nóg i to co sobie wcześniej już wypracowałem zaczęło mi się ponownie rozpadać - straszne uczucie klęski, osamotnienia, lęku, rozpaczy, pretensji a nawet nienawiści. Jednak przetrwałem i to. Obecnie wyszedłem już z najgorszego i dalej krok po kroku, powoli zmierzam sobie do przodu - ku życiu, ku ludziom (innym niż moim bliscy, z którymi być może już nigdy się nie zrozumiemy), ku nowym możliwościom, które staram się dostrzegać, ku spełnianiu choćby swoich drobnych pragnień i sprawianiu sobie choć trochę radości. I wierzę - bo wiem to z własnego doświadczenia - że nadejdą jaśniejsze dni, nowe siły, powróci nadzieja, radość, wewnętrzne światło i wówczas jeszcze nie jedno się wydarzy, a ludzi na tym świecie jest tyle na szczęście, że i wśród nich zapewne uda mi się jeszcze odnaleźć jakąś bratnią duszę - człowieka, z którym będziemy się rozumieć, szanować, kochać, cenić siebie i nie robić sobie wzajemnie krzywdy. Jak wiadomo, z kimś takim u boku chce się żyć i świat wydaje się dużo lepszym miejscem niż w chwilach samotności, wyobcowania, depresji i wyczerpania własnym beznadziejnym samopoczuciem i trudami, które nakłada na nas życie.
Serdecznie Cię pozdrawiam i trzymam za Ciebie kciuki, żeby jednak stać Cię było jeszcze na wytrwałość i walkę o siebie - dwadzieścia parę lat, to naprawdę zbyt wcześnie, by resztę swego życia oddać walkowerem, bo szanse na coś dobrego są jeszcze na tyle duże, że niejeden gość choćby w moim wieku, może ich pozazdrościć...
Moje najlepsze lata na przykład miały miejsce dopiero po trzydziestce i chętnie bym do nich obecnie raz jeszcze powrócił...
- uściski od Kota