Tacy młodzi jesteście. Nic dziwnego, że walczycie z chorobą. Z pewnościa dacie sobie radę. Ja -na szczęście juz nie muszę walczyć. Nie mam juz nic do zrobienia, wszystko zdążyłam juz zchrzanić. To wulgaryzm? Jakim słowem zastąpić "schrzanić" żeby nie było wulgarnie?
Leczyłam się - z różnym skutkiem-przez ostatnie 10 lat. Mąż zwiał, kiedy tylko zaczęła umierać mi dusza. Dobrze zrobił. bez swiadków jakoś lepiej płakać. Odpowiedzialności mniej za cudzy nastroj. Wiecie jak to jest, kiedy ze strachem odpędza się jedyną myśl przynoszącą ukojenie-myśl o smierci? Córka potrzebowała mojej pomocy żeby wydorośleć, usamodzielnić się, potem zdobyc mieszkanie-ciągle był jakis powód żeby nie umierać. Nawet nie myślec o umieraniu, bo to zbyt nęcące myśli były, mogły wziąć górę nad poczuciem obowiązku. Prochy, prochy, rozwalona od prochów watroba, operacja, znów depresja, prochy, prochy... I nareszcie koniec tej męki. Mam 50 lat i nareszcie mogę umrzeć. Córce zostawiam sumę, która zebezpieczy ją na wypadek, gdyby z jakiegoś powodu jej kariera błyskotliwa jak dotąd-legła w gruzach. Zadbałam o nią. Nie jestem złą matką. Mogę umrzeć.Kilka dni temu dostałam "przepustkę". Już nie jestem potrzebna, juz nie jestem niezbędna, już jestem wolna!!!! Żadnych prochów, za to beztroskie, spokojne, pozbawione wurzutów sumienia rozmyślanie o tym jak sobie umrę. Niestety, nie ma eleganckiego sposobu. Przynajmniej ja go nie znajduję. Zna;lazłam za to ten adres -przypadkiem, w gazecie leżącej na ławce. No to weszłam, żeby pożegnać się z..ludzkością chyba. A może potrzebuję, by choć na koniec ktoś mnie zrozumiał?
Kilka dni temu dostałam przepustkę: moja córka, moja mądra,piękna, kulturalna, robiąca karierę 30 letnia corka, moja córka nazwała mnie suką. Zapodziała gdzieś mojego chipa ze szkoleniami a ja rozpłakałam się ze strachu, że go nie znajdę. No i jestem wolna. Nareszcie.