tak mi przyszło do głowy, że być może czasami z depresją jest podobnie jak z uzależnieniem... (że to też jakiś "zaklęty" stan umysłu) - że trzeba zatem podobnie jak narkoman czy alkoholik, nosem walnąć w jakieś swojego rodzaju dno, żeby naprawdę zobaczyć siebie z... perspektywy żabiej
poczuć siebie rozwalonego definitywnie na tym "betonie" i rozglądać się na wszystkie strony czego można by się uchwycić, żeby się podnieść, otrzepać i stopniowo ruszyć do przodu - możliwe, że wówczas dostrzega się wszystko to, co jednak w życiu się ma, każde dobro, które jest nam dane, każdy jasny punkt, nasz osobisty potencjał i wszystkie szanse i możliwości, które przynosi życie i z których możemy skorzystać, jak również... każdą wyciągniętą przyjaźnie dłoń, dobre słowo czy uśmiech drugiego człowieka... - możliwe że wówczas również my sami dojrzewamy dopiero, żeby samemu tego wszystkiego aktywnie szukać w życiu i u innych ludzi (że już nie wspomnę o dawaniu...).
być może, że na początku chodzi o to tylko, żeby w ogóle wstać i utrzymać się na nogach, potem zaczyna się iść powoli i może na początku trochę kulawo, z czasem sprawniej i pewniej aż wreszcie przychodzi moment, że zaczynamy myśleć śmielej DOKĄD w ogóle zmierzamy i wyznaczać sobie odważniej jakiś kierunek - nasz krok staje się bardziej sprężysty, dusza pogodniejsza a spojrzenie jaśniejsze... nasze wnętrze i życie zaczynają się układać... godzimy się na to co otrzymaliśmy, na dobre i na złe, godzimy się z tym czego nie można zmienić lub mieć (jeśli już nauczyliśmy się odróżniać to od tego, w czym zmiana jest możliwa...) i... zaczynamy być może dopiero wówczas żyć prawdziwie, cieszyć się życiem takim jakie jest i tym, że w ogóle jest ono nam dane i dla nas możliwe...
tak sobie tylko wyobrażam, bo sam jeszcze ciągle dopiero trenuję... by wstać ponownie i utrzymać się na ciągle rozjeżdżających się nogach...
choć już raz w życiu udało mi się przejść przez cały taki proces, który można by tak właśnie opisać jak powyżej aż do punktu dobrego samopoczucia i zadowolenia z własnego życia... niestety, po paru latach wywaliłem się jeszcze raz - ale nie wiem czy zabolało jeszcze za mało czy jak...? - bo jakoś ciągle nie mogę podnieść się ponownie i wyruszyć w drogę raz jeszcze... - wiem jednak, że jest to możliwe i że w moim życiu przebiegało to tak, jak to tu opisałem - przypuszczam, że nie jestem unikalnym przypadkiem i że najprawdopodobniej taka droga mniej więcej możliwa jest dla wielu innych, z podobnym problemem...
p.s. a w prochy to ja nie wierzę - czy to legalne (leki) czy nielegalne (narkotyki) - zresztą gdzie właściwie przebiega granica...? weźmy morfinę na przykład, która może być równie dobrze zbawiennym lekarstwem w pewnych ekstremalnych sytuacjach, jak również narkotycznym zabójstwem...
moim zdaniem, pastylka, to tylko w ostateczności, kiedy nie ma innego wyjścia i tylko tak długo jak to absolutnie niezbędne (nie zapominając, że tak właściwie to ona nie leczy a jedynie w sztuczny sposób <i zazwyczaj nie bez tak zwanych objawów ubocznych, he, he...
> pomaga przetrwać i z najgorszego dojść do siebie), natomiast prawdziwa pomoc, to samopomoc (nie chemiczna) lecz ludzka - od siebie samego, od innych i od życia, które jest przecież potężną siłą... czyż nie?